Przejdź do treści
Przejdź do stopki

O prawdę i dobro w samorządach

Treść

Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik

Władza jest istotną strukturą człowieka i występuje zaraz po funkcji życiowej. Są różne postacie władzy – nad sobą samym oraz nad innymi ludźmi i nad światem rzeczy. Ale ten sam człowiek jest zarazem na różne sposoby poddany władzy zewnętrznej, co bywa często uciążliwe, a nawet i złączone z utratą swojej sprawiedliwej wolności. Dlatego w życiu społecznym są ustawiczne dążenia do humanizacji władzy społecznej, politycznej i państwowej. Ma temu służyć m.in. samorząd.

Władza i wolność

Władza jest formą każdej ludzkiej społeczności zwartej, choć ma różne postacie, natężenia i znaczenia. Są ludzie, którzy nie chcą posiadać władzy bardziej znaczącej, najwyżej konieczną do normalnego życia. Ale to są wyjątki. Z zasady człowiek o silniejszej osobowości ma popęd do posiadania władzy nad rzeczami, ludźmi i swoimi losami. Wtedy władza posiadana, nawet w mniejszym zakresie, podnosi samopoczucie, spełnia człowieka i daje smak życia. Przy tym z reguły wyższa władza zmienia człowieka. I jeśli jest dobrze i moralnie sprawowana, to podnosi zdolności, wyzwala cały potencjał duchowy i otrzymuje charakter swoistego charyzmatu społecznego, nieraz genialnego, co widzieliśmy u św. Jana Pawła II, który też przemienił władzę w ewangeliczną służbę innym.

Ale na drugim biegunie władzy występuje posłuszeństwo, podległość, recepcja. Każda władza, nawet sprawiedliwa, wywołuje u podwładnego poczucie ograniczenia wolności. Normalnie człowiek jakoś harmonizuje podleganie słusznej władzy ze swoją wolnością. Ale mimo wszystko władza, nawet święta, jak w Kościele, może wywoływać pewien lęk, opór i ciężar. A jest już fatalnie, kiedy nasz piastun władzy jest nam wrogi, nienawidzi nas, kiedy jest człowiekiem ciemnym, głupim lub niemoralnym, kiedy jest okupantem, despotą, totalitarystą. Ale nawet zwyczajna władza legalna ma swój ciężar, może być w błędzie lub nietrafnie jest wykonywana. Dlatego musi być humanizowana i personalizowana.

W całej historii społeczeństw i państw dokonuje się pewna humanizacja władzy, ale nadal niepełna i raz po raz następują barbarzyńskie nawroty. Na przykład w prastarych państwach ojciec mógł swoje dziecko nie tylko bić do krwi, ale także sprzedawać, zabijać, składać bogom w ofierze. Dla ludzi płytko myślących dziś to przeminęło. Tymczasem znowu w jakiejś postaci powraca: sprzedawanie dzieci, rodzenie dla innych, zabijanie chorych, zastawianie za długi, aborcja, in vitro, a także narzucanie zbrodniczych ideologii itp. A co pokazują dzisiejsze totalitaryzmy, łącznie z liberalistycznym?

Na skalę państwową zderzenie władzy i wolności obywatela ma być łagodzone przez instytucję samorządów. Ale musi tu występować doskonała symbioza. Bowiem władza państwowa spełniająca wszystko w państwie, na górze i na dole, łatwo popada w totalitaryzm i brak adekwatności do problemów, a same instytucje samorządowe rozbijają państwo na autonomie lokalne.

A zatem państwo musi mieć prymat, bo daje jedność, rozwiązuje problemy fundamentalne, całościowe i centralne, ale korzysta z samorządów jako niezbędnego dopełnienia lokalnego. Tak jak w organizmie ciśnienie krwi jest centralne i dopełniane jest przez ciśnienie obwodowe. Inaczej mówiąc, zachodzi tu zasada podwójnej pomocniczości: władza ogólnokrajowa i centralna wspiera pewne określone prawem koncesjonowane autonomie lokalne, a samorządy lokalne wyręczają w pewnym zakresie władzę centralną.

Obecny samorząd lokalny w Polsce

Polska, która nie zaznała nigdy rodzimego absolutyzmu, słynęła z pewnych instytucji samorządów lokalnych od początku: od instytucji opola, przez sejmiki lokalne, aż do form samorządowych za czasów zaborów. W nawiązaniu do tradycji rozwinęły się samorządy w latach 1919-1939. Wznowienie ich przez komunę w latach 1944-1950 było tylko pozorowane. Prawdziwe samorządy ukonstytuował dopiero premier Tadeusz Mazowiecki w roku 1990. Ale instytucja ta podlega ciągłym reformom, gdyż jest w rzeczywistości bardzo skomplikowana.

Jaką mamy sytuację przed wyborami 16 listopada? Otóż mamy: sejmik wojewódzki z marszałkiem na czele, jako reprezentację gmin, radę powiatową ze starostą (od roku 2002) i radę gminną z wójtem (w mieście powyżej 100 tysięcy – z prezydentem, a do 100 tysięcy – z burmistrzem). Rada jest organem uchwałodawczym, organem wykonawczym jest zarząd, któremu przewodniczą: marszałek, starosta, wójt (prezydent, burmistrz).

Kandydatów do sejmiku zgłaszają tylko partie, do rady powiatowej mogą zgłaszać partie oraz mogą startować osoby prywatnie, personalnie, a do rady gminnej tylko personalnie i indywidualnie (choć partie pchają swoich incognito lub pozapartyjnych, ale w ich imieniu). I tu jest duże pole do nadużyć i manipulacji. Marszałka wybiera sama rada wojewódzka, podobnie starostę rada powiatowa, natomiast wójta (prezydenta i burmistrza) wybiera się imiennie, bezpośrednio. W tym roku po raz pierwszy w gminach będą wybierani radni jednomandatowi, co przyczyni się do zmniejszenia liczby radnych. Tak dla porównania: w Warszawie (2 mln mieszkańców) było 700 radnych, a w Nowym Jorku (8 mln) 70. Jednomandatowych okręgów będzie w kraju 37 tys. 842. Ale poza tym z 1,5 mln głosów zrobią „nieważnych”.

Wójt, prezydent i burmistrz stoją też na czele zarządu rady i posiadają władzę niemal monokratyczną: polityczną, gospodarczą, administracyjną i kulturalną. Sprzyja to sprawności działania, ale i niekiedy rządom autokratycznym (prof. S. Wójcik). W rezultacie samorząd gminny kieruje wszystkimi publicznymi sprawami lokalnymi, jeśli tylko nie są zastrzeżone dla innych. Poza tym może wykonywać też zadania zlecone. Może też rozwijać współpracę z innymi gminami i ze społecznościami lokalnymi innych państw.

Wobec tego odpowiedni wybór wójta, prezydenta lub burmistrza jest sprawą pierwszej wagi i może kandydować na to stanowisko tylko człowiek o wysokich kwalifikacjach umysłowych, moralnych, duchowych, kompetencyjnych i osobowościowych. W jego bowiem rękach jest cząstka Polski, jej dobra i godności. Jest to konieczne szczególnie obecnie, kiedy Polska jest niszczona gospodarczo, politycznie, moralnie, kulturowo przez pewne czynniki centralne i nam obce.

Wartości i słabości samorządu

Samorząd terytorialny, który „uczestniczy w sprawowaniu władzy publicznej” (Konstytucja 16 ust. 1), ma wielką wartość społeczną, gospodarczą, ludzką, a także patriotyczną i moralną. Przyczynia się bardzo do rozwoju postaw społecznych indywidualnych i wspólnotowych i dynamizuje twórczość we wszystkich dziedzinach. Daje udział we władzy publicznej, możliwość szerszej działalności i realizacji zadań, nie tylko społecznych, ale też politycznych, kulturalnych i duchowych. Uczy współpracy międzyludzkiej, zaradza podstawowym potrzebom, ociepla relacje międzyludzkie, uczy postaw prospołecznych, altruizmu i ofiarności, a także patriotyzmu, nie tylko w zakresie małej ojczyzny, ale i wielkiej. Poza tym rzecz znamienna, że w Polsce samorządy lokalne nie ulegają tak łatwo demagogicznym i obłędnym ideologiom Zachodu, zachowują roztropność, mądrość, tradycję i zdrowie duchowe. Jest to bardzo doniosłe, gdyż na forum centralnym coraz liczniejsze grupy ulegają różnym, modnym degeneracjom i kryzysom moralnym i duchowym. Można powiedzieć, że „w terenie” Polska jest jeszcze normalna i polska.

Ale są też wyraźne słabości, niedoskonałości i błędy, zarówno w poglądach, postawach, jak i w działaniu. Osoby zarządu, jeśli są długoletnie, stają się nieraz monokratyczne i despotyczne, wymiary lokalne często zasłaniają horyzont ogólnopaństwowy. Radni bywają podatni na nepotyzm i klientelizm, tak że wokół nich tworzy się wielka otoczka „swoich”. U młodych zaś nie ma odpowiedniego doświadczenia. Brakuje dobrych specjalistów, np. do zagospodarowania przestrzeni. Występują też trudności z odpowiednim wykorzystaniem subwencji, w rezultacie samorządy w Polsce mają, podobno, 130 mld zł zadłużenia zewnętrznego.

Pełni troski o stan samorządów w Polsce są naukowcy z tej dziedziny. „W samorządach – pisze profesor Stanisław Wójcik – zachodzą też zjawiska, na które zwróciła uwagę również publicystyka samorządowa, ukazując skalę, zakres i skutki błędnych nieraz decyzji, rozrzutność władz samorządowych, a nawet niedozwolonych działań samorządów i ich spółek, nietrafionych inwestycji, nadmierny rozrost administracji. Ponieważ rząd PO i PSL przerzuca coraz więcej ciężarów finansowych na samorządy, szereg powiatów i gmin walczy o przetrwanie. Z braku pieniędzy zamykane są szkoły, biblioteki, przychodnie, małe szpitale, placówki pocztowe, komendy policji, rośnie zadłużanie się samorządów i podwyższanie opłat i podatków.

Krytycznie ocenia się nadmierne upartyjnienie, niemal na dawną modłę. Trzeba pamiętać, że u nas ruch samorządowy nie był ruchem oddolnym, pochodzącym od społeczeństwa. Cele i plany rozwoju samorządności władza centralna brała z Zachodu. Społeczeństwo zaś nie było gotowe do samorządzenia się, było nieufne wobec władz z powodu trwającego w zasadzie do dziś chaosu prawnego, politycznego i ideowego.

Toteż mimo pewnych wyraźniejszych postępów, zwłaszcza w niektórych regionach, panują warunki wciąż niskiego stanu moralności społecznej, a także niektórych czynników władz państwowych, jak i samorządowych. Nie przestrzegają one prawa albo go nadużywają i nie stosują norm etycznych. Stąd stronniczość, korupcja, brak zmysłu społecznego, nepotyzm, walki z osobistymi nieprzyjaciółmi, brak tolerancji, brak zmysłu sprawiedliwości i poczucia odpowiedzialności, egoizm, chciwość, karierowiczostwo i inne.

Wszystko to należy zwalczać poprzez kontrolę zarówno ze strony władzy centralnej, jak i samorządowej, przez wymiar sprawiedliwości oraz obywateli, oraz rozwijać rosnącą aktywność społeczności lokalnych, chcących coraz efektywniej realizować dobro wspólne” (S. Wójcik, Samorząd, mps s. 8-9. Por. tenże, Samorząd i państwo, Lublin 2013).

W rezultacie z powodu zrzucania przez niegospodarny rząd wszystkich ciężarów finansowych na samorządy doszło do sytuacji, że do 20 października 1693 okręgi wyborcze mają tylko po jednym kandydacie, a do 80 w ogóle nikt się nie zgłosił. Jest to bardzo smutne i niebezpieczne dla kraju, gdyż miejsca te mogą zostać obsadzone przez szkodliwe dla Polski partie lub ośrodki. W takiej sytuacji marnieje nie tylko samorządność, ale także całe życie Polski. Żeby jej nie opanowały elementy destrukcyjne.

Konieczność etyki

Po czasach komunizmu i w czasie ateizującego liberalizmu występuje w życiu publicznym głęboka alergia na normy etyczne. Są one częściowo zachowywane z tradycji chrześcijańskiej, ale raczej jakby w podświadomości, i o nich się nie mówi, nie pisze i nie bierze się ich pod uwagę w argumentacji co do środków naprawy życia indywidualnego i społecznego. Obecnie w Polsce taka alergia etyczna ciągle się nasila, zwłaszcza w życiu publicznym, albo stosowane są różne pseudoetyki. Ciekawe, że np. niemal przez całe ostatnie 25-lecie w dysputach na tematy publiczne nigdy się nie wspomina o czynniku etyki. Na przykład roztrząsa się przyczyny przestępstw i ekscesów młodzieży szkolnej, a nigdy się nie poda, że przynajmniej jedną z przyczyn jest wielki brak wychowania moralnego, etycznego.

Bardzo słuszne jest zatem ustanowienie 11 października 2002 roku przez premiera „Kodeksu etyki służby cywilnej”. Kodeks ten jest precyzyjny i wzniosły, tylko że jest zupełnie zapomniany i praktycznie niestosowany. Ale może się odnosić doskonale i do wszystkich członków rady, i zarządu samorządów. Konstytucja bowiem stanowi: „Samorząd terytorialny uczestniczy w sprawowaniu władzy publicznej. Przysługującą mu w ramach ustaw istotną część zadań publicznych samorząd wykonuje w imieniu własnym i na własną odpowiedzialność” (art. 16 ust. 2). Został on zredagowany na podstawie etyki chrześcijańskiej. Dla dobra samorządów i całej Polski powinien być przestrzegany.

Punktem wyjścia jest zasada chrześcijańska, że władza jest służebna w stosunku do obywateli i prawa w ogóle. Funkcjonariusz ma mieć zawsze na względzie dobro Rzeczypospolitej Polskiej, jej ustroju demokratycznego i chronić uzasadnione interesy każdej instytucji i każdej osoby (personalizm). Działa on zatem praworządnie, pamięta o służebnym charakterze swej pracy i wykonuje ją z godnością i przez pracę daje świadectwo o Polsce, przedkłada dobro publiczne nad interesy własne i innych środowisk.

Dalej: pracuje sumiennie, jest twórczy i aktywny, odpowiedzialny, rozważny, uczciwy, racjonalny, lojalny i dyskretny. Następnie doskonali się w pracy, rozwija swoją wiedzę, zagłębia się w problemy i potrzeby, korzysta z doświadczeń i pomocy innych, merytoryczny, życzliwy i ludzki.

Jest też nieprzekupny, sprawiedliwy, niekumoterski, przejrzysty, otwarty, słowny i nieurazowy. A wreszcie jest neutralny, obiektywny, niestronniczy, nienarzucający swych poglądów, nie wiąże się z żadną partią polityczną i nie podejmuje żadnych akcji przeciwko swojej instytucji.

Jeśli się nie przyjmuje tegoż kodeksu, to przecież kluczem do doskonałości zawodowej jest zawsze mądrość, rzetelność, uczciwość, bezinteresowna życzliwość dla ludzi, pracowitość, dążenie do doskonalenia swej pracy i zachowywanie Dekalogu, choć nie jest on formułowany w żadnym kodeksie.

Nowe zadanie: obrona przed ateizacją

Instytucje świeckie nie mogą pełnić funkcji religijnych, ale też nie mogą służyć za narzędzie do ateizacji Polski. A nasilają się zakusy ku temu, choć ludziom bezkrytycznym mówi się jednocześnie, że to katolicy chcą ukościelnić państwo polskie.

Oto jeden z nowszych haniebnych przykładów. Grupa piętnastu znanych skądinąd profesorów uniwersyteckich, wykształconych w większości jeszcze za PRL, choć niektórzy są i katolikami (z katolewicy), wystosowała 18 października 2014 r. („Gazeta Wyborcza”), z obawy, że PO przegra wybory samorządowe, apel do władz państwowych „w sprawie klerykalizacji kraju”.

Oczywiście wyrażenie „klerykalizacja” jest podstępne, bo chodzi nie o księży, lecz o cały Kościół katolicki i katolików, żeby zostali usunięci z życia publicznego w Polsce, gdyż wszelka religia, a szczególnie katolicka, musi być prywatna i ograniczona tylko do świątyni lub nawet do samych piwnic. Słowo „klerykalizacja” zostało użyte najpierw w roku 1863 przez ateistyczną masonerię francuską, a w roku 1903 wypowiedziano jej wojnę w państwie pod hasłem „antyklerykalizacji”. I płynęło to właśnie z wielkiej nienawiści do całego Kościoła katolickiego we Francji. I tę postawę antykatolicką podejmuje wciąż także wielu polskich masonów z inteligencji lewicowej czy prawicowej.

„Kościół – piszą autorzy apelu – jak każda legalnie działająca organizacja ma pełne prawo wyrażania swych poglądów w rozmaitych kwestiach, zwłaszcza moralnych, oraz do podejmowania działań w celu wprowadzenia w życie swych postulatów, ale w granicach obowiązującego prawa. Z tego jednak nie wynika, że owe postulaty – wszystkie i zawsze – mają być akceptowane i realizowane przez władze publiczne. Takie też jest stanowisko sporej i stale zwiększającej się liczby Polaków”.

Według tego zatem wolno Kościołowi, czyli katolikom, wyrażać swoje poglądy, ale tylko „w granicach obowiązującego prawa”. Gdzie tu wolność, nawet wolność myśli i słowa? Akurat tak za komuny wolno było budować kościoły i czynić zgromadzenia publiczne, tylko że „za uprzednim zezwoleniem”, którego właśnie na podstawie prawa nie wydawano. I sygnatariusze legitymizują swoje żądania tym, że „takie też jest stanowisko… stale zwiększającej się liczby Polaków”. Ejże, liczba Polaków maleje, a więc im chodzi o to, że zwiększa się liczba liberałów, katolewaków i ateistów.

Z tego wynika, że o wolności słowa i działania decyduje liczba podmiotów. W każdym razie nie wolno nam uważać, że gender, in vitro czy zabijanie dzieci z zespołem Downa jest złem, któremu nie wolno sprzyjać w oparciu o sam rozum ludzki, bo to już jest poza „granicami prawa”. I rzeczywiście, już u nas karani są przez sądy lub urzędy ludzie, którzy głoszą obronę życia. Sygnatariusze chcą m.in. cywilizacji śmierci w Polsce, jak to się dzieje na „Dzikim Zachodzie”.

3

Następnie uczeni sygnatariusze wysyłają do władz „sygnał, aby ściśle przestrzegały zasady neutralności światopoglądowej państwa zagwarantowanej w Konstytucji RP”. Doprawdy, aż serce boli człowieka, że tacy społecznie wyrobieni profesorowie nie znają Konstytucji, która na ten temat stanowi: „Władze publiczne w RP zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym” (art. 25 ust. 2). „Stosunki między państwem a kościołami i innymi związkami wyznaniowymi są kształtowane na zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego” (Konstytucja, art. 25 ust. 3).

A zatem „bezstronność” nie jest tym samym co „neutralność”, bo po prostu neutralność wobec religii, wobec Boga, oznacza, że się Go nie przyjmuje, a więc ateizm, i w konsekwencji budowanie państwa ateistycznego. A autonomia państwa i Kościoła to nie wykluczanie się wzajemne, lecz według Konstytucji podstawa „współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego”. Jest to rozdział wzajemnie życzliwy.

Sygnatariusze apelu zarzucają z kolei władzom RP, że „są nadmiernie uległe wobec roszczeń Kościoła w sprawach finansowych, edukacyjnych, blokowania inicjatyw legislacyjnych w tzw. gorących materiach prawych i społecznych (np. związki partnerskie, przemoc w rodzinie) czy demonstracyjnego eksponowania symboli religijnych w instytucjach publicznych”.

O co tu chodzi? Ano, żeby Kościół nie otrzymywał pomocy od katolików na budowę Świątyni Opatrzności wbrew temu, co postulowała Konstytucja 3 maja, żeby nie starał się odzyskać zrabowanego mu mienia, podarowanego mu kiedyś przez wiernych, żeby nie byli opłacani katecheci, a na ich miejsce żeby byli angażowani i opłacani głosiciele propagandy liberalnej i lewackiej, żeby w szkołach dać wolną rękę nauczycielom samogwałtów już od 4. roku życia, żeby wychwalać związki homoseksualne, a sakrament małżeństwa uznać za przemoc, no i żeby np. umierający w boleściach katolik nie mógł spojrzeć na krzyż na ścianie szpitalnej. Przecież to są wszystko postulaty po ludzku potworne.

Profesorowie zżymają się nawet i na to, że „uroczystości o charakterze państwowym mają przede wszystkim charakter religijny, a władze publiczne stają się dodatkiem do hierarchów kościelnych […] Prowadzi to do degradacji państwa i obniżenia jego prestiżu w skali krajowej, a nawet międzynarodowej”. Tak! Jest to niewątpliwie atak na prezydenta Bronisława Komorowskiego, że np. uroczystość odzyskania niepodległości 11 listopada zaczyna od kościoła, gdzie biskup udziela mu Komunii Świętej, albo że prezydent tak samo zaczął od Mszy Świętej państwowy pogrzeb generała, byłego prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Podobnie „hańbi się” obecna premier, tak samo poniżają państwo liczni ludzie władzy, którzy uczestniczą we Mszy Świętej i poświęceniu plonów w dożynkach państwowych itp.

Oznacza to też, że wiara w Boga i etyka chrześcijańska przynoszą władzy wstyd i hańbę. Rzeczywiście, obecność duchownego lub biskupa na uroczystości państwowej bardzo degraduje władzę i państwo w oczach Twojego Ruchu. Trzeba z tym wreszcie skończyć. Albo bardzo poniża naszych przywódców państwowych „w skali międzynarodowej”, że mają po kościelnemu po jednej żonie, a nie po kilka po kolei, jak gdzie indziej.

Rugowanie katolików

Nie wiedzieliśmy też, że my, katolicy, duchowni i świeccy, jesteśmy chuliganami i elementem przestępczym w państwie polskim, „kolidującym z prawem, łamiącym prawo w postaci wzywania do naruszenia prawa, gróźb pod adresem osób rezygnujących z katechezy w szkole, zmuszania uczniów do uczestniczenia w obrzędach religijnych, domagania się przez szkoły ujawniania przez rodziców lub uczniów swojego światopoglądu, obrażania ludzi niewierzących w publicznych wypowiedziach czy nawet deprecjonowania najwyższych przedstawicieli władz państwowych”.

Tak, łamiemy prawo, gdy nam, w 90 proc. obywatelom katolikom w Polsce, narzuca się nowe „prawa” antykatolickie. I same przestępstwa! Jakiś katecheta na Śląsku śmiał powiedzieć uczniowi, że porzucenie nauki religii bez wiedzy rodziców jest grzechem. Ktoś inny zapytał ucznia, dlaczego porzucił lekcje religii. Jeszcze ktoś inny „zaatakował” ucznia pytaniem, czy jest wierzący i czy jego rodzice są wierzący. Jeszcze inny popełnił wykroczenie, bo zachęcił uczniów do uczestnictwa we Mszy Świętej, a wśród nich był jeden niewierzący i poczuł się zniewolony. Niewierzący dziś to jak nowe bóstwo – tajemne.

Dobrze, że profesorowie, wśród których jest też jeden eksksiądz, nie wyjawili społeczeństwu, że mamy wielkie tysiące jakże oburzających łamań prawa liberalnego, kiedy to każdy duchowny dokonujący chrztu dziecka pyta rodziców chrzestnych, czy wierzą w Boga w imieniu dziecka. I jeszcze większe zło się dzieje i bezprawie, że duchowni i świeccy katolicy nie chwalą ateizmu państwowego i nie zachęcają, żeby go przyjmować. Popełniają też wielkie przestępstwo „laesae maiestatis” ci duchowni i świeccy katolicy, którzy „deprecjonują najwyższych przedstawicieli władz państwowych” będących bogami państwowymi. Czynili tak niestety katoliccy Żołnierze Wyklęci, Prymas Stefan Wyszyński, bł. ks. Jerzy Popiełuszko, a teraz wielu księży biskupów oraz liczni świeccy katolicy, też Kościół.

Władcy, zwłaszcza ateizujący społeczeństwo katolickie, winni być wychwalani za postęp polityczny i w ogóle jako wyższy rodzaj ludzi. Doskonale to zrozumiał jeden z sygnatariuszy apelu, który za czasów stalinowskich napisał doktorat o Józefie Wissarionowiczu Stalinie, stwierdzający, że miał on idealną osobowość. Każda wyższa władza lubi być wychwalana.

I wreszcie katolicy, broniący wiary w życiu publicznym, niszczą „spójność społeczną”, którą daje ateizm społeczny. Trzeba więc podjąć „działania mające na celu pełne urzeczywistnienie ustrojowych podstaw państwa polskiego i jego porządku prawnego”. Tak! Spójność społeczna, ustrój demokratyczny i porządek prawny będą zachowane tylko wtedy, kiedy na publicznej scenie polskiej nie będzie katolików jako takich, zrzeszonych w Kościół. W głębi apelu jest postulat, by w wyborach samorządowych nie popierać katolików, którzy są nimi i na zewnątrz.

My, katolicy świeccy i duchowni, nie narzucający innym w państwie niczego, co byłoby tylko dla nas, a tylko broniący w moralności samego rozumu ogólnoludzkiego, nie spodziewaliśmy się, że po roku 1989 będziemy mieli tak dużo nowych gnębicieli i zdrajców rozumności.

Tak smutno człowiekowi, że kiedy „Polska ginie, bo nie ma dzieci, szkoły mamy chore, wsie wymierają, w szpitalach zabijają, a karzą tych, co bronią życia” (ks. bp Józef Zawitkowski), to nasi nowi mędrcy „liberalizujący” marksizm sprowadzają wszystko właściwie tylko do jednego: żeby nie pytać nikogo, czy wierzy w Boga, w Jego obecność w życiu Polski, no i żeby samorządy nie wsparły w niczym tej wiary, w obszarze życia państwowego, chociaż z drugiej strony może rzeczywiście dotknęli niechcąco problemu najważniejszego – właśnie problemu społecznej wiary w Boga. I sygnatariusze bezsprzecznie w swoim żądaniu deklerykalizacji kraju nawiązali świadomie do zasady: „Uderzę pasterza, a rozproszą się owce” (Mk 14,27. Por. Za 13,7).

Ks. prof. Czesław S. Bartnik
Nasz Dziennik, 31 października 2014

Autor: mj