Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sąd miał gotowy wyrok

Treść

Zdjęcie: Mateusz Marek/ Nasz Dziennik

Z Witalisem Skorupką ps. „Orzeł”, byłym żołnierzem Kedywu AK, skazanym na karę śmierci, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Wpadł Pan w ręce UB w połowie 1945 roku?

– Tak. Brałem udział w akcji wymierzonej w Urząd Bezpieczeństwa. Do strzelaniny doszło na Wybrzeżu Kościuszkowskim w Warszawie. Byłem tam w obstawie, w cywilnym ubraniu. Broniłem kolegi, swojego żołnierza z Kedywu. Zostałem ranny, enkawudziści przestrzelili mi prawe płuco. Znalazłem się w więzieniu przy ulicy Strzeleckiej na warszawskiej Pradze, gdzie urzędował Iwan Sierow, sowiecki generał; przyczynił się on do porwania i aresztowania 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, których następnie sądzono w Moskwie. Tutaj mieściła się też główna komenda Enkawu. Przeszedłem wyjątkowo brutalne śledztwo i tortury urągające człowieczeństwu. Byłem lżony, bity i kopany. Polewano mnie lodowatą wodą w karcerze. Jednym z przesłuchujących był Józef Światło. enkawudziści przesłuchiwali mnie po rosyjsku. Siedziałem w celi nr 1, tuż pod schodami razem z „Hardym” z Komendy Głównej Szarych Szeregów. Spędziłem tu pierwsze trzy miesiące. Dawali nam w puszkach po konserwach amerykańskich jakąś pseudozupę czy kawę i kazali do nich się potem załatwiać.

Śledztwo z początku było szczególnie okrutne. Miałem kenkartę na konspiracyjne nazwisko Witold Orliński, jednak po blisko trzech miesiącach odkryli, że nazywam się Witalis Skorupka. Bałem się, że znajomość mojego nazwiska naprowadzi ich na ślad zabitych przeze mnie dwóch enkawudzistów podczas akcji „Burza” w 1944 roku.

W jakich okolicznościach zginęli?

– Działo się to w Siedlcach w 1944 roku. UB dokonywał aresztowań wśród ukrywających się żołnierzy Armii Krajowej i innych organizacji niepodległościowych. Szedłem wtedy główną ulicą Starowiejską. Miałem dobre papiery. W pewnym momencie natknąłem się na patrol NKWD – jednego oficera i podoficera z automatem. Obok nich stał cywil. Był to Polak, którego znałem. Na mój widok zaczął pokazywać na mnie i coś do nich mówić. Kazali mi się zatrzymać i od razu mnie aresztowali. Prowadzili mnie kilka metrów przed sobą, zdałem sobie sprawę, że idę na śmierć, bo wiedziałem już wtedy, że UB zaczął mordować akowców. Włożyłem do ust papierosa i udawałem, że szukam zapałek. Był to trik, którego nauczyłem się na szkoleniu Kedywu. Zmyliło to Sowietów, a ja w tym czasie z kieszeni na biodrze wyciągnąłem pistolet. Pierwszy padł oficer, drugi puścił się za mną w pościg, ale też dostał. Sprawa w Siedlcach stała się głośna, NKWD przeprowadziło obławę, ale udało mi się wtedy uciec.

Siedział Pan później w więzieniu przy ulicy 11 listopada na Pradze?

– Byłem więziony w celi nr 5, siedziałem, czekając na wykonanie kary śmierci. W 18. dniu przeżyłem tam pozorowaną egzekucję ubrany w śmiertelne łachy niemieckie. W 30. dniu dowiedziałem się, że jestem ułaskawiony. Ale zawdzięczam to tylko temu, że zabiłem dwóch Niemców. Prokurator Żyd napisał o tym wydarzeniu, podkreślając, że śmierć poniosło z mojej ręki dwóch gestapowców, którzy likwidowali getto siedleckie. Ten zapis figurował w aktach do Bieruta, sugerując, że zasługuję na łaskę. Karę śmierci zmieniono mi w 1945 roku na 10 lat odsiadki. Odsiedziałem 8 lat, prawie 7 we Wronkach i rok w Warszawie. Z więzienia wyszedłem w 1953 roku.

Jak wyglądała akcja z gestapowcami?

– 1 kwietnia 1944 roku brałem udział w akcji na niemieckie magazyny rolnicze w centrum Siedlec. Żołnierze Kedywu obezwładnili strażnika, a następnie wdarli się do środka, gdzie sterroryzowali bronią pracowników magazynów i obecnych tam kilku niemieckich żołnierzy. Żołnierze zaczęli rekwirować towary, nie wiedząc, że godzinę wcześniej podobnego skoku na magazyny dokonała inna polska organizacja wojskowa. Tamci żołnierze przechwycili magazynową kasę i wycofali się z miasta. Poinformowany został o tym jednak posterunek gestapo, który znajdował się niedaleko. Tamtego dnia, niczego się nie spodziewając, gdy wyszedłem na dziedziniec magazynu, zobaczyłem podjeżdżający samochód z Niemcami. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w czarnych skórzanych płaszczach. Okazało się, że jest to szef Kriminalpolizei Kraft i jego szofer Manz. Przyjechali przeprowadzić śledztwo w sprawie pierwszego napadu, nie spodziewali się oporu. Dzieliło mnie od nich kilka metrów, zacząłem strzelać. Kraft padł trupem. Później dostał Manz. Gdy pracownicy magazynów zadzwonili na gestapo, żeby poinformować o śmierci szefa, ci wzięli to początkowo za żart primaaprilisowy. Przez wiele lat pewne rzeczy z mojej przeszłości utajniałem, wkrótce ujrzą one jednak po raz pierwszy światło dzienne. Przygotowuję bowiem do druku książkę opowiadającą historię mojego życia.

Wracając do mojego aresztowania, gdyby enkawudziści wiedzieli, że zabiłem ich dwóch kolegów, nigdy by mnie nie ułaskawili. Przez dłuższy czas siedziałem jako Orliński. Byłem pierwszym więźniem z tamtej strony Wisły skazanym na karę śmierci.

Był Pan sądzony w tzw. procesie kiblowym?

– Tak, w celi. Sąd siedział na stołkach za stołem, a ja wraz z trzema innymi oskarżonymi staliśmy. Wyrok sąd miał już gotowy. To nie trwało godzinami, lecz raptem może godzinę. Po odczytaniu wyroku wyprowadzono nas z celi na piętro wyżej. Tam czekałem wiele dni na egzekucję. Nie wiem, czy z tamtej grupy, która ze mną była, ktoś jeszcze żyje, chyba nie. Ci, którzy byli mordowani w więzieniu praskim, leżą na kirkucie żydowskim i na Bródnie pod płotem, tak jak na powązkowskiej Łączce. Niektórzy mówią nawet, że jedni pochowani są także przy ul. Grochowskiej na cmentarzyku, na którym chowano ofiary epidemii. Do dziś nie ma miejsc upamiętniających te osoby. Jako prezes Związku Skazanych na Karę Śmierci walczyłem o upamiętnianie tych pomordowanych, ale z Urzędem ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, jak również z innymi instytucjami do tego powołanymi, nie da się dojść do porozumienia. Cały czas zależy mi na nagłośnieniu tego i uczczeniu tych nieupamiętnionych kolegów z więzienia praskiego. Tam nie ma nic poza pomnikiem i stwierdzeniem, że byli tu mordowani ludzie w 1944 i 1945 roku. Między innymi został tam powieszony kawaler Orderu Virtuti Militari, mój dowódca, płk Lucjan Szymański „Janczar”, inspektor Komendy Głównej AK, który dwa razy odznaczał mnie Krzyżem Walecznych. Aresztowano go prawie przy stole wigilijnym, bo 23 grudnia 1944 roku, a 6 marca 1945 roku już powieszono na drzewie, które nadal tam rośnie.

Domagał się Pan sprawiedliwości po 1989 roku?

– Tak, po Okrągłym Stole. Wtedy Sejm uchwalił ustawę o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu państwa polskiego i ten sąd wojskowy, który mnie skazał, zrehabilitował mnie i dostałem odszkodowanie. Proces rehabilitacyjny miałem na Mokotowie, zresztą prowadziła go moja żona, która jest adwokatem. Dziś od czasu do czasu mam spotkania z różnymi ludźmi, począwszy od młodzieży, po kibiców różnych klubów, bo chcą poznać ode mnie prawdę historyczną. Mam jeszcze trochę energii, więc staram się z nimi spotykać i opowiadać o tamtych czasach. Mówię o tym, że odebrałem w domu patriotyczne wychowanie, w podobny sposób ukształtowały mnie szkoła i harcerstwo. Że dla nas, ludzi pokolenia II RP, walka o wolną Polskę była czymś naturalnym, była naszym obowiązkiem. Byliśmy gotowi dla Polski umrzeć, ale byliśmy gotowi dla niej również walczyć. Po sędziach i prokuratorach, którzy nas sądzili, nie ma już śladu. Jest jednak jeszcze wiele miejsc kaźni polskich oficerów, które czekają na upamiętnienie

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Czartoryski-Sziler
Nasz Dziennik, 25 października 2014

Autor: mj