Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Energetyczna podległość

Treść

ExxonMobil, który wycofał się z poszukiwań gazu łupkowego w Polsce, dziś jest jednym z głównych inwestorów zagranicznych poszukujących gazu łupkowego w Argentynie, gdzie po Rosji, Chinach i USA są największe zasoby gazu w łupkach (FOT. REUTERS)

Polska ma wiele atutów, które pozwoliłyby na uzyskanie bezpieczeństwa i niezależności energetycznej. Mamy największe w Unii Europejskiej zasoby węgla kamiennego, duże pokłady węgla brunatnego, potencjalnie spore ilości gazu ziemnego uwięzionego w łupkach. Dlaczego więc nie możemy czuć się bezpiecznie?

Przede wszystkim to skutek nieprzemyślanej polityki (lub celowych działań, czego wykluczyć nie można) kolejnych rządów, które nie potrafiły (lub nie chciały) osłabić naszej zależności od rosyjskiego gazu. Premier Leszek Miller porzucił projekt budowy gazociągu, który miał nam umożliwić odbieranie błękitnego paliwa od Norwegów.

Tłumaczono, że to za droga inwestycja, choć ten argument brzmi kiepsko w sytuacji, gdy Polska jest wśród tych krajów europejskich, które najwięcej płacą Gazpromowi za dostarczone paliwo. Gaz norweski na pewno nie byłby droższy, a przede wszystkim jego dostawy nie byłyby obarczone takim politycznym ryzykiem jak gazu rosyjskiego.

Rząd Donalda Tuska z bardzo dużymi kłopotami i opóźnieniem buduje gazoport w Świnoujściu, skąd mamy odbierać gaz skroplony z Kataru. Na pewno cena takiego gazu jest wyższa niż w przypadku rosyjskich dostaw, ale to było wiadome od początku. Świnoujski terminal miał nam przede wszystkim zapewnić tak pożądane bezpieczeństwo energetyczne. Obecna koalicja zawaliła nie tylko tę sprawę. Zamiast nas stopniowo uwalniać od nacisku Gazpromu, rząd robił coś odwrotnego. Były wicepremier Waldemar Pawlak wynegocjował z Rosją taki kontrakt gazowy, zgodnie z którym musieliśmy płacić za paliwo prawie najwięcej w Europie. A Donald Tusk tylko obiecywał powstanie unii energetycznej, która miała nam zapewnić bezpieczeństwo dostaw gazu po w miarę niskich cenach. Jakoś inne państwa nie wykazały zainteresowania tym projektem.

Jednocześnie rząd niewiele robił w sprawie łupków, a w zasadzie robił, tylko że zamiast przyspieszać poszukiwania i wydobywanie niekonwencjonalnego gazu ziemnego, wprowadził takie przepisy prawne, że spora część inwestorów wycofała się z naszego rynku. Uznali bowiem, że to, co proponuje im polski rząd, jest dla nich niekorzystne, a na pewno inwestycje w naszym kraju są bardziej ryzykowne niż w innych państwach.

A wydawać się nam mogło, że polskie władze będą czerpać z doświadczeń amerykańskich. Łupki zapewniły Stanom Zjednoczonym samowystarczalność w zaopatrzeniu w gaz, a nawet pozwalają im na rozwijanie eksportu. Gdy zaś zaczęły się kłopoty w relacjach z Rosją, w UE coraz częściej eksperci i politycy zaczęli mówić o konieczności uruchomienia importu gazu zza Atlantyku. Gdyby nie opieszałość państwa, być może bylibyśmy już bardzo blisko uruchomienia przemysłowej eksploatacji łupków i w perspektywie relatywnie krótkiego czasu uzyskalibyśmy pełną suwerenność gazową.

A nasz rząd zachowuje się tak, jakby realizował rosyjskie interesy, bo przecież Moskwie zależy na tym, żeby Europa była uzależniona od rosyjskiego gazu. Gaz to bardzo ważne narzędzie rosyjskiej polityki.

Zresztą u nas od wielu lat polityka energetyczna państwa wygląda tak, jakby nic złego nam nie groziło. Ewentualne przerwy dostaw gazu (dotkliwe zwłaszcza zimą) to nie jedyny nasz kłopot. Stan techniczny wielu polskich elektrowni węglowych pozostawia wiele do życzenia, zaniedbaliśmy modernizację istniejących bloków energetycznych – większość pamięta czasy Edwarda Gierka – i budowę nowych.

Tymczasem już za kilka lat staniemy przed widmem niedoborów energii elektrycznej. Dlaczego więc w tych warunkach rezygnujemy z budowy nowej elektrowni w Ostrołęce, jedynej siłowni, jaką mamy w północno-wschodniej Polsce? Podobno była za droga. Dziwne tłumaczenie, skoro państwo chce wydać przynajmniej 40-60 mld zł na pierwszą elektrownię jądrową o mocy 3000 MW, a siłownia w Ostrołęce o mocy 900 MW miała kosztować 6-7 mld złotych. Niewiele by brakowało, a odwołana zostałaby także budowa nowych bloków w Elektrowni Opole.

Oczywiście, kilka dużych projektów jest realizowanych, kilka kolejnych być może zostanie rozpoczętych. Ale może się niedługo okazać, że drogo zapłacimy za prąd z węgla, jeśli UE przeforsuje swoje szkodliwe projekty dotyczące zaostrzenia wymagań w zakresie pakietu klimatyczno-energetycznego. Dla polskich elektrowni oznaczałoby to drastyczny wzrost kosztów wytwarzania (karne opłaty za emisję CO2), które musieliby w ostatecznym rozrachunku ponieść odbiorcy indywidualni i przemysłowi.

Energetyka jest krwioobiegiem każdej gospodarki, jeśli ten sektor źle funkcjonuje, odbija się to bardzo negatywnie na przemyśle, transporcie, usługach, handlu, na codziennym życiu każdego mieszkańca. Może Polakom trudno jest sobie wyobrazić, że kiedyś, tak jak często to było za PRL, będziemy mieli przerwy w dostawach prądu, ale niestety jest to realne zagrożenie. Blackout, czyli rozległe awarie zasilania obejmujące miasta czy całe regiony kraju, są coraz częściej spotykane na Zachodzie. U nas były tylko incydentalne przypadki, ale ponieważ z roku na rok rośnie zużycie prądu, i u nas pojawia się podobne zagrożenie. Tak samo niestety nie można wykluczyć kłopotów z gazem.

Krzysztof Losz
Nasz Dziennik, 20 września 2014

Autor: mj