Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ten, który uciekł: Arseniusz

Treść

Uciekł. Po prostu zostawił wszystko i pojechał do Egiptu, a tam udał się od razu do Sketis, do najdalszej osady pustelników, do której nawet drogi nie było, i albo szło się z przewodnikiem znającym te góry, albo wcale.

Był to jak na egipskie stosunki mnich nietypowy: rzymski arystokrata. Urodził się w połowie IV wieku i przez blisko czterdzieści lat korzystał z tak luksusowych warunków życia, jakie mogła zapewnić stara i solidnie już przesycona sybarytyzmem kultura. Jak sam później wspominał, posiadał pałace pełne niewolników, drogocenne sprzęty i, rzecz jasna, własne łaźnie; i miał zwyczaj wydawać kosztowne uczty z muzyką. Korzystał z tego wszystkiego jak z rzeczy oczywistej, po prostu w takich warunkach się urodził; usposobienia był poważnego i był skłonny do nauki. Jedynym świadectwem większej może niż u innych pobożności było przyjęcie święceń diakonatu z rąk papieża Damazego. Arseniusz chciał najwyraźniej służyć Bogu i z początku próbował to robić bez żadnych radykalnych cięć ani wyrzeczeń, po prostu przez to, co my byśmy dzisiaj nazwali zaangażowaniem się w życie lokalnego Kościoła. Prawdopodobnie jednak w swojej złotej skorupie czuł się coraz bardziej nie na miejscu, skoro wątpił, czy się w niej zdoła zbawić. Modlił się przecież wciąż: Panie, ukaż mi drogę zbawienia – jak człowiek, który jej jeszcze nie zna. Nie wystarczało mu samo tylko uczciwe i pobożne życie, nie miał czystego sumienia wobec Ewangelii. Przed swoim środowiskiem umiał jednak chyba te rozterki dobrze ukryć; kogoś o reputacji dziwaka nie mianowano by wychowawcą synów cesarskich, podobnie jak nie mianowano by nim nieuka ani człowieka niemoralnego czy lekkomyślnego.

Aby objąć ten urząd, pojechał do Konstantynopola, ówczesnej stolicy imperium, i tam około roku 390 doznał wstrząsu, który zmienił jego życie. Albo może raczej była to iluminacja, która podsumowała dotychczasowe jego życie i otwarła drzwi do innego świata, od lat po omacku poszukiwanego? Kto chce to zrozumieć, a mieszka w Krakowie, niech pójdzie do kościoła Franciszkanów i raz jeszcze spojrzy na witraż Wyspiańskiego, ten, na którym bł. Salomea, przedstawiona już w stroju klaryski, znanym w ikonografii ruchem upuszcza na ziemię koronę, a ten gest jest jednocześnie konwulsją bólu i aktem wyzwolenia. Niełatwo jest odrzucić za jednym zamachem to wszystko, czym się żyło przez wiele lat, a jednocześnie bywa tak, że właśnie przez ten ból życie nabiera wreszcie upragnionego sensu. Dla Arseniusza streściło się to w wewnętrznym nakazie: Uciekaj. Uciekaj stąd, uciekaj od ludzi, nie łudź się, że im w jakiś mglisty sposób „robisz dobrze”; nie do tego cię przeznaczyłem i niewiele na tej drodze zdziałasz. Uciekaj, a wejdziesz na drogę, którą dla ciebie przygotowałem, i będziesz zbawiony.

Uciekł. Po prostu zostawił wszystko i pojechał do Egiptu, a tam udał się od razu do Sketis, do najdalszej osady pustelników, do której nawet drogi nie było, i albo szło się z przewodnikiem znającym te góry, albo wcale. Musiał być dobrym człowiekiem, skoro jeden z jego starych niewolników poszedł z nim, aby mu usługiwać także na pustyni. Niewiele z tą posługą było roboty: ułam suchar, nalej wody.

Kapłan mieszkający przy kościele w Sketis (zapewne Izydor, człowiek rozsądny i wyrozumiały), który z racji swych święceń był kimś w rodzaju zwierzchnika okolicznych pustelników, nie tylko nie widział w obecności tego sługi niczego niestosownego, ale – zważywszy na ogrom odmiany w życiu Arseniusza, wręcz szok kulturowy (ze szczytów rzymskiego komfortu do prymitywu wsi egipskiej!) – poprowadził go po drodze wyrzeczeń stopniowo. Inaczej niż w tym samym czasie Makary Aleksandryjczyk prowadził w Celach Ewagriusza! Jeszcze dwadzieścia lat po przybyciu do Sketis, kiedy Arseniusz słynął już z darów duchowych, jakiś pustelnik Egipcjanin zgorszył się, widząc w jego celi posłanie ze skóry, a jego samego w wełnianej (a więc miękkiej) odzieży, zamiast w jakiejś rogoży, i w dodatku obutego! Ten Egipcjanin jednak był w młodości stróżem i lepiej mu się żyło teraz w pustelni niż niegdyś w rodzinnej wiosce. Arseniusz wytłumaczył mu tę różnicę z całą pokorą, bo i przyjął ją z całą pokorą, przynajmniej dopóki się nie nauczył obchodzić się także i bez tych pozostawionych sobie resztek komfortu. Po czym wełniana tunika zdarła się, sługa umarł, a łatać arystokrata jakoś się nie nauczył, chociaż nauczył się pleść koszyki, żeby zarobić na życie. Toteż w Sketis zaczęto mówić, że jak w pałacu cesarskim nikt nie nosił strojniejszych szat od niego, tak teraz do kościoła nikt nie przychodzi gorzej ubrany. Przyjść w niedzielę do kościoła w podartej lub choćby nieporządnej odzieży było dla tych Egipcjan nietaktem podobnym do tego, który Rydel popełnił w Bronowicach, odwiedzając sąsiada boso. Musieli więc sobie jakoś miłosiernie wytłumaczyć ów nietakt (pewnie pokutuje za dawne nurzanie się w przepychu!), z którego Arseniusz przypuszczalnie w ogóle nie zdawał sobie sprawy. Oczywiście nikt z nich nigdy nie widział, jak Arseniusz wyglądał w pałacu cesarskim. Ale tu widzieli go dobrze, bo był bardzo wysoki.

Arseniusz tymczasem, wierny myśli, która go do Sketis przygnała, starał się przede wszystkim szukać Boga w samotnej modlitwie. Nie mieszał się do dyskusji teologicznych, do których nie miał przygotowania ani talentów intelektualisty. Do lokalnej polityki (bywa taka w każdej grupie ludzi, nawet i wśród pustelników) również nie mieszał się zupełnie; powiadał, że jest cudzoziemcem i jako taki nie powinien się do niczego wtrącać, jeśli chce znaleźć pokój wewnętrzny. Spalał go żar tęsknoty, który nie pozwalał mu rozmieniać się na drobne. Nie miał też złudzeń: zaczynać musiał w połowie życia od zera. Cała dotąd nabyta wiedza była na nic; chyba tylko tyle z niej miał pożytku, że ćwiczonym umysłem łatwiej odróżniał teraz ziarno od plewy. Ale jak być mnichem, tego musieli go nauczyć ci egipscy analfabeci. Wobec tego siadał u ich stóp, słuchał i pytał, z tą samą naturalnością i tym samym spokojem, z jakimi dawniej kłaniał się cesarzowi. Niektórzy sąsiedzi, przekonani, że przecież arystokrata powinien być dumny, dziwili się: Jakże to ty, wykształcony w łacinie i grece, radzisz się tego prostaka Kopta co do swoich myśli? Odpowiadał spokojnie:

W łacinie i grece mnie wykształcono, ale alfabetu tego prostaka jeszcze się nie nauczyłem.

I przez cały czas miał świadomość, że czterdzieści lat życia zmarnował. Czterdzieści lat, które mógł oddać Bogu, stracił na ucztach i zadawaniu szyku w pałacu cesarskim. Im głębiej zanurzał się w modlitwę, tym większa wydawała mu się ta strata. Teraz więc sypiał godzinę dziennie albo wcale, żeby i na sen czasu nie tracić. Organizmu żelaznego nie miał. Przyszły choroby.

Mieszkał już wtedy zupełnie sam, bardzo daleko od centrum osady; miał paru uczniów, ale im także kazał mieszkać w pewnym oddaleniu i co jakiś czas przychodzi! do nich albo oni do niego. Praca ręczna szła mu nie najlepiej i wpadł w skrajną nędzę. Ale kiedy dotarła do niego wiadomość, że jakiś bogaty krewny zostawił mu spadek, nie przyjął; wolał swoją nędzę, o której już wiedział, że jest pełna Boga. Kiedyś uczniowie znaleźli go chorego i zupełnie pozbawionego jakichkolwiek potrzebnych w chorobie rzeczy. Dawne eleganckie posłanie musiało się już zedrzeć, bo teraz nie miał nawet zwykłego prześcieradła, i kiedy w tym stanie po raz pierwszy w życiu musiał skorzystać z jałmużny, mimo wszystko przeżył to bardzo. Zorientował się, że za bardzo, więc odtąd sam czasem prosił o jałmużnę, zwłaszcza gdy przynoszono mnichom owoce. Raz kosz fig, przywieziony przez jakąś poczciwą duszę, nie wytrzymał transportu i dotarł na miejsce w postaci nieświeżej miazgi; bracia mieszkający w centrum osady i rozdzielający starcom dary pielgrzymów wciąż jeszcze nie rozumieli swojego arystokraty i nie posłali mu nic z tej nieapetycznej jałmużny w obawie, że się obrazi. Wobec tego nie przyszedł w niedzielę do kościoła, wyjaśniając, że widocznie jest wyklęty; odtąd rozumieli lepiej.

Post i umartwienie zmysłów, na przykład węchu, uważał także za formę zadośćuczynienia za czterdzieści lat odjętych Bogu. Milczenie może też byłoby pokutą, gdyby nie było taką radością i szansą. Niemniej, kiedy Arseniusz powtarzał znane powiedzenie: Często żałowałem mowy, ale nigdy milczenia, mógł mieć na myśli przede wszystkim lata zmarnowane na próżnych rozmowach. Niesłychanie surowy dla siebie, dla uczniów miał ogromną wyrozumiałość; jeśli karcił, to żartem, mówiąc na przykład uczniowi, którego zastał na próżnowaniu, że chyba leży tu sobie jakiś świecki człowiek. Potrafił ucznia przeżywającego trudności zwolnić czasowo ze wszystkich mniszych obowiązków, by odpoczął i doszedł do siebie. Widział w młodych pustelnikach dobrą wolę, ileż wcześniej owocującą niż u niego! Toteż jeśli tylko pracowali nad sobą uczciwie i nie wymagali codziennego prowadzenia za rękę, przyjmował ich i formował z całym oddaniem, miarkując wymagania do ich sił. Jednego rodzaju ludzi znieść nie potrafił: gapiów.

Jak to: ten cenny czas, którego Bóg mu użyczył jeszcze na drugą połowę życia, miałby teraz iść na to, żeby amatorom sensacji pokazywać się w roli świątobliwego pustelnika? To byłaby z ich strony krzywda, wyrządzona mu na stare lata, z jego strony zaś bluźnierstwo, a przynajmniej oszustwo: miał bowiem wciąż świadomość, że przecież jest ledwo u początku drogi do monastycznej świętości. Modlił się: Panie, pozwól mi zacząć! Ale gapie i amatorzy sensacji wcześnie o nim usłyszeli, a przychodzili już wówczas do Sketis całymi gromadami; najmowali przewodników i krążyli po celach co słynniejszych starców. Chcieli ich widzieć, bo a nuż trafią na jakiś cud właśnie przez nich czyniony? I chcieli, przynajmniej co pobożniejsi, otrzymać od nich jakąś naukę. W dodatku za życia Arseniusza Sketis była dwukrotnie plądrowana przez Beduinów z głębi pustyni, toteż ci z mnichów, którzy (jak on) ocaleli, musieli się w końcu przenieść bliżej Aleksandrii, a tam już gapie mieli blisko i poręcznie. Arseniuszowi było wszystko jedno, czy jako łowca sensacji puka do niego mnich czy świecki, arcybiskup Aleksandrii czy rzymska pątniczka wysokiego rodu, która uparła się, że zobaczy go na własne oczy. Zamykał drzwi; a jeśli zamknąć drzwi nie zdążył, to odpowiadał ostro. Może w swojej selekcji odwiedzających mylił się czasem; może niejednego autentycznego poszukiwacza Boga odprawił razem z poszukiwaczami sensacji? Teksty chyba to czasem sugerują. Jedno pewne: segregował ich nie wedle godności, ani świeckiej, ani kościelnej. Arcybiskup Teofil, zawsze chętny do zdobienia się cudzą sławą, na wiadomość, że sam wielki Arseniusz (taki ród i taka świętość!) przeniósł się w pobliże miasta, pośpieszył przyłączyć go do grona swoich monastycznych wielbicieli. Został odprawiony dwa razy; za pierwszym razem żartem, gdyż Arseniusz, kiedy dostojnicy kościelni z arcybiskupem na czele przyszli do niego niby to po naukę duchową, spytał ich najpierw, czy przyrzekają zachować to, co im powie; a kiedy mu to solennie obiecali, naukę dał im taką: Jeżeli usłyszycie, że gdzieś jest Arseniusz, to tam nie idźcie. Teofil nie czuł się związany taką obietnicą, ale kiedy wybierał się do starca po raz drugi, na wszelki wypadek najpierw posłał do niego gońca z pytaniem, czy zostanie wpuszczony. Odpowiedź brzmiała: Otworzę ci, jeśli przyjdziesz, ale w takim razie będę musiał otwierać wszystkim; a jeśli tak, to stąd odchodzę. Teofil nie chciał mieć sławy kogoś, kto Arseniusza wygnał; a po prawdzie też na nic mu był człowiek, który tak wyraźnie oznajmia, że go nie ceni wyżej od innych. Więcej nie przyszedł.

Arseniusz mimo to przeniósł się nieco później w okolice Kairu. Żył 95 lat, więc przez 55 walczył o swoje milczenie. Bóg widzi, że was miłuję – mówił współbraciom pustelnikom – ale nie potrafię przebywać jednocześnie z Bogiem, którego cały dwór niebieski ma jedną wolę, i z ludźmi, z których każdy chce czego innego. Są tacy, którzy to potrafią, bo inaczej nie byłoby świętych świeckich; ale jego dar był inny: samotne łzy przed Bogiem.

Fragment książki Twarze Ojców Pustyni

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

Żródło: cspb.pl, 25

Autor: mj