Przejdź do treści
Przejdź do stopki

"Słuchaj" znaczy: Najpierw zamilknij

Treść

Cel naszej modlitwy jest odbiciem naszego celu życiowego. Czy żyjemy po to, żeby siebie zrealizować, a Pan Bóg może nam być najwyżej do tego przydatny; czy też żyjemy po to, żeby siebie oddać Bogu?

Przywykliśmy chwalić człowieka, który „na każdy temat ma coś do powiedzenia”. Jest to oczywiście złudzenie: chodzi nam po prostu o ludzi, którzy potrafią mówić ciekawie na tematy nas interesujące, bo całej wiedzy ludzkiej we wszystkich przedmiotach niczyj pojedynczy umysł by nie ogarnął (ponoć Leonardo da Vinci był ostatni, chociaż i tu można wątpić, czy równie dobrze znał, na przykład ówczesny stan wiedzy historycznej, co fizycznej.) Ale tak czy inaczej, jeśli to określenie postawimy sobie za ideał, lądujemy na najlepszej możliwej drodze do przemądrzałego rozgadania.

Trzeba wybierać. W końcu już biblijny Mędrzec zauważył, że mądry mówi krótko; a św. Benedykt cytuje Mędrca i stawia go za wzór dla mnicha. Najważniejszy problem: o co nam właściwie chodzi? Jaki mamy cel życiowy? Dzisiaj jest modna formułka: zrealizować siebie. Przepraszam, że się powtarzam, ale to jest ważne. Nam nie chodzi o to, żeby zrealizować siebie, ale żeby zrealizować swoje powołanie; a powołanie zakłada istnienie dwóch osób: wołającej i wołanej, i dlatego nie można się koncentrować tylko na jednej z nich, i z niej robić cel życia i działania – z jej samozadowolenia, mówiąc prosto. Założywszy nawet, że te osoby są sobie równe, trzeba by pilnować, żeby jednej i drugiej przypadła równa szansa wypowiedzenia się: jak w takim razie przedstawia się nasza rozmowa z Bogiem, a jak, jeśli nadto pamiętać, że nie są sobie równe i że to my jesteśmy „ta mniej ważna i mniejsza osoba”?

Cel naszej modlitwy jest odbiciem naszego celu życiowego. Czy żyjemy po to, żeby siebie zrealizować, a Pan Bóg może nam być najwyżej do tego przydatny; czy też żyjemy po to, żeby siebie oddać Bogu? W pierwszym wypadku do nas należy inicjatywa, mamy prawo gadać pierwsi, gadać jedyni, gadać przez cały czas, a inni (wśród nich Bóg) niech nas słuchają, ewentualnie odpowiadają, ale tylko wtedy, kiedy my tego chcemy, na przykład, kiedy zażądamy, żeby się z czegoś przed nami wytłumaczyli. W drugim wypadku, czyli jeśli naszym powołaniem jest oddanie Bogu siebie, to Jemu trzeba pozostawić możliwość mówienia, a my musimy zamilknąć i najwyżej odpowiadać. Inaczej zagłuszymy Boga.

Kto jeszcze pamięta peerelowskie stacje zagłuszające? Ktoś nastawiał radio na BBC albo na Wolną Europę, a z odbiornika oprócz ledwo słyszalnego głosu speakera leciały straszliwe trzaski, żeby przypadkiem obywatele PRL nie dowiedzieli się, co się mówi po tamtej stronie żelaznej kurtyny. Otóż wszyscy nosimy w sobie takie stacje zagłuszające, i tylko wszechmoc Boża potrafi sprawić, że coś jednak mimo wszystko czasem dosłyszymy.

Nie chcę nikomu robić przykrości, ale czy nigdy nie widzieliśmy grup rekolekcyjnych, które wylewają się z sali konferencyjnej z takim hałasem, jak studenci z sali wykładowej, i w całym gmachu słychać, że właśnie mają przerwę? Przez pół godziny, może nawet godzinę, musieli słuchać w milczeniu, więc teraz potrzebują się nagadać do poziomu… Choćby nawet i pochwalić to, co usłyszeli: czy to grzech? Grzech nie… ale co jest marzeniem porządnego kaznodziei? Nie sława mówcy, teologa, kościelnego gwiazdora; nie to, żeby mu po kazaniu mówiono: Jak ksiądz to ślicznie powiedział! To wszystko jest tylko wrzawa: Słowa, słowa, słowa, słowa. Ale to, żeby po jego konferencji ludzie z własnej chęci szli przed tabernakulum, w ciszę przed Bogiem, i to Bogu mówili: Jaki jesteś cudowny i wielki. Tego pragnął św. Franciszek Salezy; to robili słuchacze wykładów bł. Kolumby Marmiona.

Nasza prywatna stacja zagłuszająca składa się z tego, co mówimy, i z tego, o czym myślimy. Dobrze byłoby sobie, wedle modnej dziś metody „krok po kroku”, spisać własną listę tego, co należy zrobić, żeby zamknąć swoją wewnętrzną stację zagłuszającą. I wtedy okaże się, że najpierw należy spróbować wyłączyć nasze lęki. Wymieńmy kilka.

Ten najbardziej zewnętrzny jest przed bliźnimi. Na przykład: jeśli coś puszczę mimo uszu, nie odpowiem, nie zareaguję – nie sprostuję błędu, nie wyjaśnię pomyłki – to ta druga osoba będzie na pewno myśleć, że nie mam argumentu, albo że jej przyznaję rację, albo że mnie przekonała itd. Potrzeba natychmiastowego prostowania błędu (znaczy: tego, co za błąd uważamy) bywa w człowieku silniejsza od wszelkich względów miłosierdzia czy rozsądku. Pamiętam takiego księdza, który chwalił się (nie przed zakonnicami oczywiście), że w każdym klasztorze potrafi, bez zadawania żadnych pytań, od razu dowiedzieć się o wszystkich wewnętrznych konfliktach wspólnoty. Zamiast pytań używał po prostu twierdzeń. Mówił na przykład do siostry podającej mu śniadanie: „O ile wiem, to u was z obsadzeniem takiego a takiego urzędu nie będzie kłopotu; macie przecież siostrę X, znakomicie do tego przygotowaną” – i natychmiast dostawał odpowiedź w rodzaju: „O, to tylko tak z zewnątrz wygląda, my ją znamy za dobrze…”, i już leciała cała historia ostatnich dwudziestu lat; w wersji tej siostry, oczywiście, ale zawsze to już coś na początek. Później można będzie zdobyć i inne wersje w taki sam sposób… Ani do głowy nie przyszło takiej siostrze, że popełnia niedyskrecję, obmowę czy coś takiego – ona po prostu musiała wyprowadzić gościa z błędu. Więc żeby zamilknąć, trzeba wyłączyć w sobie „nauczyciela”, który ma obowiązek wszystkich o wszystkim pouczać. Ojcowie pustyni mówili, że mnich nie powinien podejmować dyskusji; ale jeśli brat mądrze mówi, powinien odpowiedzieć: Słusznie; a jeśli głupio, powinien odpowiedzieć: Sam wiesz, co mówisz. „No to wezmą mnie za głupiego, który nic nie ma do powiedzenia!” Niech wezmą; a ty trwaj w pokoju przed Bogiem, to jest więcej warte niż zwycięstwo w dyskusji. „Ale ten biedny bliźni zostanie niepouczony i to jest krzywda dla jego ducha”. Większą krzywdę wyrządzisz mu, kłócąc się z nim. Niech dorośnie do lepszej znajomości rzeczy.

Ale my mamy tyle do powiedzenia! Tyle nowego! Ale nowe zawsze było. Na długo przed wszelką globalizacją i informatyką, drwił sobie biblijny mędrzec z takich, którzy kiedy tylko się czegoś dowiedzieli, natychmiast muszą to przekazać. Usłyszałeś słowo? Niechaj umrze z tobą! Nie obawiaj się: nie rozsadzi ciebie. Głupi z powodu słowa usłyszanego czuć będzie boleści jak rodząca z powodu dziecięcia… (Syr 19,10n). Musi, prawda, na świat je wydać. A dlaczego? Bo głupi. Mądrego (co św. Benedykt cytuje z upodobaniem) poznać po tym, że gada krótko. A są i tematy, które mądrze jest w ogóle omijać. Żyła w X wieku w Bagdadzie niewolnica imieniem Rabija, muzułmanka oczywiście. Prowadziła życie głębokiej modlitwy i miała krąg uczniów, którzy chcieli się tego od niej nauczyć. Otóż kiedyś spytali ją, jak zdobyć cnotę cierpliwości i spodziewali się jakiejś bardzo wzniosłej nauki, a ona odpowiedziała coś w rodzaju: „Tym razem nie poskarż się”. Każda kolejna okazja jest właśnie tym razem, i jeśli ją wykorzystamy, by zamilczeć, jesteśmy na drodze do cierpliwości; a jeśli nie wykorzystamy i musimy sobie pobiadolić, to o cierpliwości możemy najwyżej rozprawiać teoretycznie, a sami jesteśmy na najlepszej drodze do stworzenia wokół siebie atmosfery sali szpitalnej, na której wszyscy pacjenci opowiadają w kółko o swoich objawach. Koszmar. W przypadku sali szpitalnej jest tylko jedno wyjście, żeby nie zwariować: trzeba najbliższej sąsiadce czy sąsiadowi opowiadać kawały. On się będzie śmiać, inni też zechcą posłuchać i wszystko się troszkę rozluźni.

Nasza stacja zagłuszająca działa jednak głębiej niż mowa, mowa może być tylko jej przejawem. I nie wystarczy zamknąć usta, żeby zamknąć tę stację, to tylko pierwszy krok i pierwszy lęk uśmierzony. A jest jeszcze lęków niemało. Boimy się przecież także siebie samych. Gadaniem i wszelkim innym hałasem, dźwiękowym i myślowym, zagłuszamy świadomość swoich win czy niedoskonałości. Żeby zamilknąć, trzeba więc spróbować jakoś wyłączyć w sobie „sędziego”, który bezustannie feruje wyroki, a w dodatku pragnąc, żeby jak najpóźniej doszła kolejka jego własnej sprawy, najpierw zajmuje się procesami wszystkich bliźnich. To zajęcie jest jeszcze bardziej absorbujące niż zajęcie „nauczyciela”, bo pouczanego (albo zanudzanego) bliźniego musimy mieć przed sobą, więc tylko wtedy możemy pouczać, kiedy ma kto słuchać; a wyroki ferujemy równie dobrze zaocznie. Nawet przy najprostszych domowych czynnościach można myśleć o cudzych wadach i układać mowy prokuratorskie i sędziowskie… Wielkie to utrapienie i pogoń za wiatrem, żeby użyć słów Koheleta. Pamiętam miejsce na schodach, na których klęczałam, zmiatając pył z wyższego schodka szczotką i szufelką, i złapałam się na tym, że właśnie feruję wyrok za wyrokiem. Ojej, a kto to tak robi? Kto to jest ten, który oskarża bliźnich naszych przed Bogiem dniem i nocą? Pamiętam ten wstrząs. A jeśli przypadkiem naszym podsądnym jesteśmy my sami, co się ostatecznie także zdarza, to hałas jest nam szczególnie potrzebny, właśnie po to, żeby prokuratora i sędziego zagłuszyć. Ale Ojcowie pustyni nauczali: Nie myśl o przeszłości, bo ona się już nie zmieni, po prostu wrzuć ją w otchłań Bożej litości; i nie myśl bez koniecznej potrzeby o przyszłości, bo ona jest w ręku Boga; trwaj w teraźniejszości, w pokoju, przed Bogiem.

Przy okazji dobrze by było wyłączyć także i naszego wewnętrznego „adwokata”. To ten, który nam każe wciąż powtarzać sobie argumenty, wykazujące, że mieliśmy rację, że postąpiliśmy słusznie, że każdy na naszym miejscu… że trzeba złej woli, żeby nie uznać… I tak dalej. Uczy nas tych argumentów na pamięć, i co chwila sprawdza, czy aby którego nie zapomnieliśmy. Ojcowie pustyni bardzo dużo mówią o tym „adwokacie”, wypreparowali go spośród swoich myśli już na samym początku życia monastycznego i dali mu greckie imię dikaioma – usprawiedliwianie. Oczywiście, siebie. I to też jest wielkie utrapienie i pogoń za wiatrem, bo nikt na całym świecie nie jest tak gadatliwy jak on, a póki gada, póki mu pozwalamy gadać, nikogo innego słuchać się nie da. Paradoks polega na tym, że najmujemy sobie tego „adwokata”, myśląc, że on nas wyzwala, a jest wręcz przeciwnie: on nam odbiera całą wolność, całą swobodę, cały pokój, całą modlitwę. Wielkie to utrapienie i pogoń za wiatrem. I jest tylko jeden sposób, żeby tamto wszystko odzyskać, a jego wyłączyć przynajmniej na chwilę: wziąć na siebie swoją część winy. To jest też nauka Ojców. Wtedy „adwokat” musi zamilknąć, bo już nie jest potrzebny.

Bo zauważmy: ten nasz „adwokat” odzywa się tylko wtedy, kiedy rzeczywiście jesteśmy przynajmniej częściowo winni. Jeśli jesteśmy niewinni zupełnie, tak jak ofiara napadnięta na ulicy przez bandziora, to on nie ma nic do powiedzenia, najchętniej wtedy ustępuje miejsce na mównicy prokuratorowi oskarżającemu Boga. Sprawa jest wtedy jasna, nasza niewinność nie wymaga dowodzenia, zbierania świadków itd. Więc jeżeli jednak jakieś dowodzenie w nas się odbywa, jakieś zbieranie argumentów i powtarzanie ich w kółko, uczenie się ich na pamięć, to już samo przez się dowodzi, że jakaś przynajmniej część naszej winy była. I nasz „adwokat wewnętrzny” nie wyłączy się, póki się do tej własnej części winy nie przyznamy, a tej cudzej części nie przebaczymy. Pan Jezus mówi wyraźnie: Gdy stajecie do modlitwy, najpierw przebaczcie, co macie przeciw komuś. Najpierw przebaczcie! Bo inaczej zamiast kontaktu z Bogiem odbędzie się po prostu kolejna sesja naszego wewnętrznego trybunału. A wszyscy funkcjonariusze tego trybunału mają tak strasznie dużo do powiedzenia, że już nikogo innego nie słychać, ani słuchać się nie da. Nawet Boga.

Po tym wszystkim, co tu już powiedziano, czy nie przyznamy racji abba Agatonowi, który mówił, że modlitwa jest największym trudem pod słońcem? Bo kiedy wyłączyliśmy już to wszystko, czego się boimy, i co swoim gadaniem zagłusza w nas modlitwę, pozostaje jeszcze nasz strach największy. Powiedzmy sobie otwarcie: najbardziej boimy się Boga. (Było takie powiedzonko: „Bój się Boga, Mazurkiewicz!” – i ono właściwie znaczyło „zastanów się, co robisz!”). Ale boimy się Go nie w tych wszystkich biblijnych i teologicznych sensach, które mistrzowie duchowni tak ładnie tłumaczą i rozróżniają, tylko boimy się, w głębi duszy się boimy, żeby przypadkiem nie wszedł z nasze życie i czegoś nie zażądał. Boimy się czegoś innego, niż myśmy postanowili Mu dać. Albo czegoś jeszcze więcej. I prawda jest! Mówi się, że Boga ucieszyć łatwo, ale zadowolić trudno; a także, że jeśli Mu dać palec, zażąda całej ręki. A naprawdę to On żąda nas, nas całych, i wszystkiego razem z nami, i nie odstanie, póki nie dostanie. No więc uciekamy i staramy się z bezpiecznego miejsca (łudząc się, że jest takie) coś jednak dla siebie utargować. Wielkie to utrapienie i pogoń za wiatrem; a jedyna pociecha jest w tym, że Ten, który nas goni, jest i tak od nas szybszy, i w dodatku goni nas nie po to, żeby nas pożreć, ale żeby nas Sobą nasycić.

Boimy się więc, żeby Bóg nie przemówił, bo mógłby powiedzieć nie to, co chcemy usłyszeć. Ale boimy się także, żeby nie milczał. Jakże trudno jest pogodzić się z milczeniem Boga, znieść je, przyjąć. Całymi latami nie daje nam żadnego znaku swojej obecności, żadnego rozwiązania naszych trwających latami problemów. Chociaż może to nie On milczy, tylko my nie dorośliśmy jeszcze do tego, żeby dosłyszeć, żeby zrozumieć? A On czeka cierpliwie, hoduje nas jak cenny kwiat, aż powoli wreszcie nasze serce rozkwitnie i będziemy zdolni słyszeć. Dlatego milczenia Bożego trzeba słuchać tak samo, jak i mowy. Z tą samą pokorą, uwielbieniem, wdzięcznością. Nie zagłuszać tego milczenia własnym gadaniem – ani gadaniem do ludzi, ani gadaniem do siebie. Więc jasne, że „słuchaj” znaczy: najpierw zamilknij.

Fragment książki Sześć prawd wiary oraz ich skutki

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

Żródło: cspb.pl, 22

Autor: mj