Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Świat monastyczny a ekumenizm

Treść

W praktyce istotą ekumenizmu, sformułowaną już dawno przez ks. Paula Couturiera (1881–1953), jest modlitwa o jedność „taką i wtedy, jak Bóg chce”. To sformułowanie nie tylko żadnej ze stron nie narzuca z góry konieczności natychmiastowego przyjęcia perspektyw strony przeciwnej…

Już od początku XX wieku mnisi są zaangażowani w dialog międzywyznaniowy, a nawet międzyreligijny, a w dalszej konsekwencji w ruch ekumeniczny. Pierwszą jaskółką tego zaangażowania było powstanie w roku 1926 w Belgii wspólnoty benedyktynów, którzy postawili sobie za cel dialog z chrześcijaństwem wschodnim poprzez dogłębne studium jego myśli oraz uprawianie jego liturgii. Założycielem był o. Lambert Baudouin; od roku 1939 ta wspólnota mieszka w Chevetogne. Podstawą tej i następnych inicjatyw było przekonanie, że po „tamtej” stronie bariery międzywyznaniowej są także ludzie, którzy z całą szczerością i pobożnością oddają swoje życie Bogu; że w takim razie jedni mnisi drugich mnichów powinni rozumieć; i że mają sobie wzajemnie wiele do powiedzenia. Było to więc podejście do mnichów innych wyznań jak do braci, których się rozumie i szanuje, a nie jak do heretyków, których przede wszystkim trzeba nawrócić, a może wtedy dopiero będą coś warci.

Trzeba tę sprawę starannie wyjaśnić, bo w Polsce ekumenizm jest czymś w życiu Kościoła i wspólnot zakonnych marginalnym, a problem stosunku do innych Kościołów nie zjawia się u nas na co dzień; toteż większość ludzi uważa że ekumenizm to jest łagodna konwersja niekatolików na katolicyzm. Takie myślenie nie jest dziwne w kraju, w którym jedno wyznanie stanowi tak ogromną większość, że innowierców ze świecą trzeba szukać; w takim kraju ludzie zwykle wyobrażają sobie, że innowiercy to jacyś dziwni i dość marginalni „inni”, jacyś „oni”, którzy wbrew logice i jasnym dowodom nie chcą się zgodzić na jedynie oczywistą wiarę. Tak właśnie rozumował pan Longinus Podbipięta, kiedy wzdychał: „Że też to ludzie wolą się wyrzec zbawienia wiecznego niż swojego uporu!” Inaczej mówiąc, uważał, że „heretycy” sami wiedzą, że są heretykami, ale nie chcą się przyznać do błędu; grzeszą więc nie tylko błędem, ale i złą wolą, i oczywiście z tej racji wszyscy skazani są na potępienie. Dziś dokładnie tak samo rozumie tę sprawę rosyjska Cerkiew prawosławna, z tą tylko różnicą, że do tych „heretyków”, którzy wolą swój upór niż zbawienie, zalicza się tam przede wszystkim katolików.

Otóż musimy przyznać, że przez całe wieki i my, katolicy, myśleliśmy podobnie, o czym świadczą przeliczne teksty, tak traktatów, jak kazań i nawet prywatnych objawień; ale Duch Święty wreszcie przebił się przez tę naszą skorupę uprzedzeń, przez pamięć dawnych krzywd (którą obie strony pielęgnowały długo) i przez naszą błędną ocenę braci rozłączonych. Historia tego przebijania się jest długa, a wieńczy ją ostatni Sobór, który dał nam na ten temat osobny dokument, tzw. Dekret o ekumenizmie. Czytamy tam wyraźnie, że „Kościoły i wspólnoty braci odłączonych, mimo niektórych braków, są dzięki Duchowi Chrystusa środkiem uświęcenia (to zwłaszcza zauważmy!) dla swych członków”; uczestniczą więc mimo różnic w jakimś stopniu w jedności Kościoła powszechnego. Ten stan podziału, który obecnie obserwujemy, mówi dalej Sobór, „powinien być bodźcem do szukania całkowitej jedności”; ale to nie znaczy, żeby stan obecny był dla innowierców przyczyną potępienia, ani też nie wolno nam posądzać ich o złą wolę. Łatwiej to zrozumieć mieszkańcom tych krajów, w których innowierców jest wielu i ma się z nimi kontakt na co dzień.

W praktyce istotą ekumenizmu, sformułowaną już dawno przez ks. Paula Couturiera (1881–1953), jest modlitwa o jedność „taką i wtedy, jak Bóg chce”. To sformułowanie nie tylko żadnej ze stron nie narzuca z góry konieczności natychmiastowego przyjęcia perspektyw strony przeciwnej, ale nawet zakłada z pokorą, że może jednak nie cała prawda jest przy nas, że może i od tych „innych” możemy się czegoś nauczyć, że wszystkich – także i „nas” – mogą czekać jakieś niespodzianki co do tego prawdziwie Bożego kształtu przyszłej jedności. Jeżeli to w tym duchu modlimy się i działamy, to tym samym rezygnujemy z postawy wyższości, która nam samym szkodzi, a naszych bliźnich słusznie odstrasza. I to jest ekumenizm, dążący do pojednania. Jeżeli zaś usiłujemy z góry nawracać, to jest to prozelityzm, dążący przede wszystkim do dominacji.

Takie stawianie sprawy nie ma nic wspólnego z indyferentyzmem, z brakiem jasnych pojęć teologicznych, z przekonaniem, że każda wiara jest równie dobra i równie prawdziwa. Jak mówił pewien pastor o księdzu Couturier: „Gdyby nie był z przekonania katolikiem, gdyby w dogmaty swojego Kościoła nie wierzył, nie mógłby być w ogóle stroną w dialogu ekumenicznym”. Stajemy więc do dialogu jako przekonani katolicy – ale stajemy właśnie do dialogu, nie do monologu. Chcemy także słuchać, nie tylko mówić, i nie jest to wcale wybieg taktyczny dla zmylenia nieprzyjaciela. Jest to po prostu odkrycie i przekonanie, że Duch Boży działa także w tych „innych”, w „tamtych”, że dla Niego nie ma konfesyjnych granic i że nawet największa teologiczna racja nie daje nikomu monopolu na Jego natchnienia.

Ten dialog odbywa się zasadniczo na dwóch płaszczyznach. Jedną jest oficjalny dialog teologiczny, którym zajmują się stosowne komisje kościelne. Drugą jest to wszystko, co zaleca Katechizm Kościoła Katolickiego w paragrafie 821: „nawrócenie serca do większej wierności Ewangelii, wspólna z innymi chrześcijanami modlitwa, wzajemne braterskie poznanie, formacja ekumeniczna wiernych (a zwłaszcza kapłanów) oraz współpraca w różnych dziedzinach w służbie ludzi”. I właśnie dziedziną, w której największy jest udział mnichów w ruchu ekumenicznym, jest to wzajemne braterskie poznanie i wspólna modlitwa. Okazję do tego stanowią między innymi międzywyznaniowe grupy zakonników i zakonnic, zbierające się regularnie co parę lat na wspólne zjazdy celem wspólnej modlitwy i dzielenia się swymi dążeniami i doświadczeniami. Ale jest także mnóstwo innych inicjatyw, czy nawet instytucji zmierzających do tego samego celu. To benedyktynom Jan Paweł II polecił prowadzenie papieskiego ośrodka dialogu ekumenicznego w Tantur koło Jerozolimy.

Wracając do rzeczywistości polskiej: kiedy się u nas mówi o zakonnikach w Kościołach protestanckich, najczęstszą reakcją jest zdziwienie: to w Kościołach protestanckich są zakonnicy? A drugą reakcją bywa próba skwitowania życia zakonnego „tamtych” jako jakiejś niepoważnej zabawy, jakiegoś tylko udawania życia zakonnego. U podstaw takich reakcji leży irracjonalny strach, że gdybyśmy przyznali „tamtym” coś dobrego, to nie obronimy własnej tożsamości. Otóż takie właśnie reakcje stają się już niemożliwe, jeśli w zgodzie z zaleceniem katechizmu zatroszczymy się o wzajemne braterskie poznanie. Do zakonnic mówię: siostry wiedzą z własnego doświadczenia, jaką łaską i jaką radością jest wierność dochowana Bogu i powołaniu zakonnemu, ale także wiedzą dobrze, ile ta radość kosztuje, ile trzeba przyjąć cierpienia i ile trzeba w sobie przewalczyć, żeby łaska zatriumfowała, żeby wytrwać. Dokładnie tę samą walkę, dokładnie to samo oczyszczające cierpienie i dokładnie tę samą radość znajdujemy przy bliższym poznaniu u anglikańskich czy luterańskich, czy jakichkolwiek innych zakonnic i zakonników. Zmagają się z tymi samymi problemami, a łaska Boża odnosi w nich te same zwycięstwa; łaska Boża, mówię z pełnym przekonaniem, bo żadna inna siła tego by nie dokonała. Ludzkie ambicje, ludzkie pomysły kończą się i nikną w obliczu prawdziwego cierpienia, prawdziwego zmagania; człowiek nie wezwany do tego przez Łaskę, mający do rozporządzenia tylko własne siły, po prostu zniechęca się i odchodzi, uznając, że nie warto aż tak się męczyć. Więc znając ten mechanizm życia zakonnego, a jednocześnie obserwując dokładnie to samo u naszych braci i sióstr z Kościołów rozłączonych, którzy trwają – absolutnie już nie możemy podejrzewać ich o niepoważną zabawę w życie zakonne. Wszelkie takie swoje reakcje musimy osądzić i zmienić.

To odkrycie u „innych” dobrej woli i wielkiej nieraz świętości prowadzi nie tylko do pozbycia się przekonania o własnym na nią monopolu, ale także do poczucia głębokiej wspólnoty, lepiej może powiedzieć: do jej odkrycia. Trzeba się nauczyć odkrywać dobro w tych, którzy wyglądają inaczej, mówią inaczej, w pewnych sprawach nawet myślą inaczej, a jednak to dobro w nich jest. W naszych czasach nie można już bytować w izolacji, więc to jest problem nie tylko ekumeniczny, ale w ogóle ogólnoludzki; dotyczy także stosunków wewnątrz samego Kościoła katolickiego, a nawet wewnątrz wspólnoty. Bo jest w człowieku ta odruchowa tendencja, żeby swoje uważać za normalne, a wszystko „obce” za dziwactwo, albo wręcz zło. Póki małe dziecko uważa, że prawdziwe potrawy to takie, jakie mama gotuje, a prawdziwe melodie kolęd, to takie, jakie się w jego parafii śpiewa – to jeszcze pół biedy. Gorzej, kiedy człowiek dorosły, a już nie daj Boże duchowny, trwa w niekwestionowanym przekonaniu, że prawdziwy katolicyzm to tylko taki zespół praktyk, zwyczajów i znaków, jak w jego parafii. I potem mamy księży, którzy jadą duszpasterzować we Francji czy w Niemczech z intencją nauczenia tamtejszych marnych katolików prawdziwego katolicyzmu, mianowicie polskiego, ze wszystkimi szczegółami, włącznie do najdrobniejszych gestów liturgicznych, choćby one tam były rozumiane całkiem inaczej. Jeżeli trafią wśród swoich wiernych na takich, którzy uważają, że prawdziwy katolicyzm to tylko niemiecki albo francuski – a takich tam także nie brak – to wart pałac Paca, a Pac pałaca. Ale niewiele sobie wzajemnie dadzą.

Trzeba więc umieć uznać, analogicznie do tego, co już mówiliśmy o różnicach interpretacji tej samej reguły, że wewnątrz Kościoła rozmaitość rozwiązań, praktyk, zwyczajów jest uprawniona, a nawet pożądana; jest dobra. Dopóki nie nauczymy się takiej aprobaty, a nawet zachwytu cudzą innością – bez utraty własnej inności! – dopóty czy to w kontaktach ekumenicznych, czy w wewnątrzkościelnych, czy w jakichkolwiek innych międzyludzkich, będziemy zamknięci, wystraszeni i agresywni. I o rzeczywistym braterstwie i pojednaniu nie może być mowy. Nie tylko takim, jakie Bóg przygotowuje, ale nawet i takim, jaki byśmy sami chcieli wymusić na „innych”.

Fragment książki Białe i bure. Historia życia monastycznego w dużym skrócie

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

Żródło: cspb.pl, 12

Autor: mj