Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Smak świtu

Treść

To może jedyna już forma cieszenia się latem. Dzień przynosi upały. W związku z tym także wieczór, nawet późny, grzeje oparami dnia. Nocą jesteśmy już zmęczeni żarem dnia. Pozostaje więc właściwie tylko poranek.

Słońce wschodzi wcześnie. Aż dziwne, że większość ludzi przesypia te niepowtarzalne i pełne niezwykłej świeżości chwile. Cała przyroda, właśnie rozbudzona pręży się, pulsuje życiem i potencjałem dnia. Na liściach i trawie może być nieco rosy. Już od dawna śpiewają ptaki. Niektóre zaczęły jeszcze przed świtem, zanim na niebie pojawiła się nieśmiała jasna, potem różowa poświata, zabarwiająca delikatnie i pomysłowo zabłąkane jeszcze po nocy obłoki. Gdzieś jeszcze przemyka cicho spłoszony nocny zwierz, który przeciągnął nieco swe nocne wędrówki a teraz mknie na oślep w zarośla byleby jak najszybciej schronić się przez mogącym wydać go słońcem.

Wszystko jest takie konkretne, dosłowne, świeże – ale i świetliste, rozwibrowane, jakby opłukane nocą. I pozostając same, wszak ludzie śpią, cieszy się tą świeżością, kontempluje ją, nią promieniuje. Wszystko wydaje się szczególnie żywe. Może dlatego, że jest ośmielone nieobecnością ludzi? Otwiera się więc, oddaje, rozchyla. Zaprasza. Tak! Kto miał szczęście w taki czerwcowy poranek znaleźć się na polanie czy na łące wie, o co chodzi. To doświadczenie Tajemnicy, która chce być blisko nas: objąć, przytulić, przeniknąć. Tajemna życia i piękna. Tajemnica Stworzenia i Odkupienia. Teoretycznie dostępna wszystkim, ale w praktyce zasłonięta naszą wygodą i lenistwem.

Warto to przypomnieć, że w tradycji monastycznej (ale i pierwotnego Kościoła) ten moment świtu był otoczony szczególną troską. Mnisi nie musieli chodzić po łąkach czy polanach o wschodzie słońca. Kościół był dla nich jak las, łąka, polana: linie i gzymsy – proste lub falujące, niczym pnącza czy gałęzie roślin. Pnie i konary figur. Barwy malowideł i polichromii ożywiane lub usypiane padającym z okien blaskiem słońca. Wszystko to spowite mrokiem nocy niezabitym światłem elektrycznym, wyglądać mogło jak leśna gęstwina. W tradycji monastycznej (ale i pierwotnego Kościoła) świtu się oczekiwało, stąd cała tradycja i praktyka wigilii – czuwania przed świtem. Świt bowiem był pamiątką i symbolem Zmartwychwstania. Przypominał decydującą i jedyną Noc Paschalną, która przełamała się w Poranek Zmartwychwstania. Dlatego kościoły były zwrócone na wschód, aby pojawiające się pierwsze promienie słońca mogły jak najszybciej oświecić zebraną na czuwaniu wspólnotę. Nie przypadkowo często witraże znajdujące się w oknie znajdującym się nad ołtarzem głównym kościołów wyobrażają słońce. Tak jest u św. Piotra na Watykanie, ale i w kościele opactwa w Tyńcu.

A w ósmym rozdziale swojej Regule św. Benedykt dokładnie opisuje, jak zorganizować nocne modlitwy, by trafić z Jutrznią na świt:

W czasie zimy, tj. od pierwszego listopada aż do Paschy, zgodnie z rozsądkiem, należy wstawać o ósmej godzinie nocnej, aby bracia spali nieco dłużej niż przez połowę nocy i wstali już wypoczęci. Jeżeli zaś po Wigiliach zostanie trochę czasu, ci, którzy tego potrzebują, poświęcą go na rozważanie psalmów i czytań. Od Paschy aż do wspomnianego pierwszego listopada tak trzeba ustalić godzinę, aby po Wigiliach miała miejsce niewielka przerwa, w czasie której bracia mogliby wyjść dla załatwienia swoich potrzeb naturalnych. Zaraz potem należy odprawiać Jutrznię; jej porą właściwą jest godzina świtu. (RB VIII)

Niestety, w czasach, gdy godziny nocne i dzienne trwają tyle samo w lecie i w zimie, tego typu wrażliwość jest już niemal niezrozumiała. Jedynym ratunkiem ocalenia mistyki świtu, z całym jego smakiem, znaczeniem i mocą jest wstanie rano, choćby raz. Ale komu chce się to uczynić, by podziwiać budzący się las, czy powoli zalewaną słońcem łąkę? A jednak takie doświadczenie pozwala rozwijać niezwykłą wrażliwość, po prostu takie spojrzenie na świat, które mają mistycy, artyści i dzieci. Spojrzenie, które ukazuje rzeczywistość głębiej, niż ją widać z zewnątrz. Tak, jak to kiedyś powiedział Cézanne o swoich obrazach: że chce malować przedmioty nie takie, jak wyglądają, ale takie jakie są naprawdę. Jabłko tak, by się je chciało zjeść. I faktycznie, takie są jego obrazy – i taki jest świat o poranku: odsłania swą wewnętrzną najprawdziwszą, rozedrganą strukturę: chce, być dotknięty, przytulony, przeniknięty, zjedzony.

Dobrzy poeci potrafią ujrzeć tak świat nie tylko o poranku. Najłatwiej czynić to wiosną:

Mosty tych przedmieść zielonych,
jakże ich wiele, jak dudnią od koni –
– siwe i kare konie z pogoni
za mną, za wiosną, za tonem.
Jakże ich wiele, wzbierają i coraz
sypią jak płatki, jak ptaki podków.
Jasna, niedzielna, zwierzęca to pora
na szyjach słodko zwinięta jak kot.
Wyrój z błękitu. Ileż obłoków!
Ptaki zielone trzeszczą spod pokryw.
W lotnych ulotnie badylach pokrzyw
sypią się płaskie łuski potoku.
Małe dziewczynki biegną. Od sukien
bieli, anieli, uskrzydla się obraz,
ziemia odpływa spod nieba jak łukiem.
Słońce dojrzałe jak jabłko obrać!
Dłonie na wodę: płaski i pluski,
w kroplach twarzyczki wyklutych piskląt.
W rybiej, przejrzystej łódeczce łuski
płyniesz przeze mnie stalową wisłą.

To nie tylko zachwyt konkretną, niepowtarzalną chwilą. To interakcja ze światem. Wejście weń, bycie nim przenikniętym. Tak po prostu, zwyczajnie, bez żadnych panteistycznych czy magicznych kontekstów i podtekstów. Rzecz w tym, że zatraciliśmy tę mistyczną, wrodzoną wrażliwość. Jesteśmy zbyt racjonalni i konkretni – ale konkretnością sztucznego oświetlenia, zarządzaną z wygodnej pozycji kontroli wszystkiego. Tymczasem świat o poranku nie daje się kontrolować. Podobnie jak każdy zachwyt pięknem, który tyleż bierze nas całkowicie w posiadanie, ile otwiera nowe możliwości widzenia i rozumienia rzeczy i świata. Przy okazji także siebie. A taka jest po prostu konsekwencja bycia porwanym przez piękno, przez Tajemnicę. Bycia przez nie przemienionym:

Teraz Gomer jest tam wewnątrz
porwana
razem z aniołami
i wierzy.
Idzie prosto
do ogrodu ziołowego
na dół
nad kanał
po mszy
o szóstej rano
aby jeszcze szybko przynieść
puszkę mięty.
Jest porwana stąd
tam
ku pędzącemu słońcu:
tam, gdzie to słońce
zjadła [Wiersz nosi tytuł Zjeść słońce].

Wtedy wszystko jakby dziwnie łączy się ze wszystkim. To, czego nauczyliśmy się na katechezie, co wyczytaliśmy w Biblii z codziennym życiem. Nie ma rozbieżności, niejasności, niepewności. I choć nie da się wszystkiego wytłumaczyć, nie wszystko się rozumie, po prostu się coś bardziej niż przeczuwa: się wie. Może to jest właśnie doświadczenie Mądrości, odmiennej od wiedzy? Może na tym polega też Tajemnica Eucharystii – Słońca, które przyjmujemy do naszego serca, które spożywamy, pozwalając mu się tym samym przeniknąć?

Bernard Sawicki OSB – absolwent Akademii Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie (teoria muzyki, fortepian). Od 1994 r. profes opactwa tynieckiego, gdzie w r. 2000 przyjął święcenia kapłańskie, a w latach 2005-2013 był opatem. Studiował teologię w Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz w Ateneum św. Anzelma w Rzymie, gdzie obecnie wykłada. Autor felietonów Selfie z Regułą. Benedyktyńskie motywy codzienności oraz innych publikacji.

Źródło: ps-po.pl,

Autor: mj

Tagi: Smak świtu