Przejdź do treści
Przejdź do stopki

W stronę wybuchu wulkanu

Treść

Żyjemy w świecie niewyobrażalnie mnogim, z którejkolwiek by popatrzeć strony. Ludzi są miliardy, i w każdym z nich komórek też miliardy; i gwiazd miliardy… Każda nasza najzwyklejsza czynność wymaga niesamowitej mnogości elementów współpracujących, tak osób, jak i zwierząt, i przedmiotów nieożywionych. Cóż prostszego niż wypić szklankę herbaty z mlekiem – a jednak ileż do tego potrzeba przygotowań i współdziałania! Musi istnieć huta szkła z aparaturą i pracownikami, musi istnieć transport piasku (też z koparkami, dźwigami, wagonami i pracownikami), musi istnieć sieć sklepów… no i mamy dopiero szklankę; a jeszcze potrzebny czynny wodociąg, pola herbaciane i wszyscy pracownicy zbierający listki, czyszczący, transportujący… A co dopiero myśleć o mleku i o cukrze! Niewyobrażalna mnogość. A Bóg jest jeden. Czy dlatego czasem tracimy Go z oczu? Zasłania nam Go szklanka herbaty?

Byłaby to, owszem, wymówka, gdyby On sam był drobiazgiem jak inne i tonął w tej mnogości; ale przecież nie jest. Redukujemy Go jednak do takiej roli, jeśli nasze życie modlitwy odbywa się od-do, tyle a tyle czasu na oficjum, tyle a tyle na herbatę, tyle na wszelkie inne sprawy, zajęcia, troski, trudy, załatwianie, wykonanie, aha, znowu do kaplicy: tyle a tyle czasu na różaniec, i jeszcze dobrze, jeśli podczas tego różańca nie cała nasza uwaga tkwi nadal przy tamtych sprawach.

Uczono nas dawno, i same to przekazujemy młodszym pokoleniom: wszystkie te sprawy, zajęcia, troski i drobiazgi mają się także odbywać w uznanej przez nas obecności Bożej; możemy czuć ją albo jej nie czuć, ale ją uznajemy, wiemy o niej, jakoś nasze działania ku niej zwracamy, do niej stosujemy. Te działania mają wtedy sens, bo są jakby nakryte kopułą obecności Bożej, objęte nią, przez nią kształtowane. Tracą sens i wszelkie proporcje, kiedy tej kopuły nad nimi nie ma. Przykład: w pewnym zgromadzeniu kilka sióstr narzekało na niewygodną spowiednicę: że przeciąg, że usiąść w kolejce nie ma gdzie, itd. Ale inne siostry powiedziały im na wzór Jana Gersena: „Czekamy tam na przebaczenie Boże. Gdyby je rozdawano tylko w katedrze, wędrowałybyśmy tam choćby pieszo i choćby na kolanach, w każdą pogodę. A we własnym domu nie możemy znieść trochę niewygody?” Tak łatwo jest zapomnieć o istocie rzeczy i zająć się składnikami swojej codziennej herbaty… nie ustawiając jej pod kopułą.

Życie modlitwy musi obejmować wszystkie dziedziny naszego życia; każdą oczywiście na inny sposób, jej właściwy, ale wszystkie. Inaczej stanie się już tylko agonią modlitwy.

Oczywiście są dziedziny, zwykle radosne, które niejako naturalnie trafiają pod tę kopułę, i są takie, na ogół przykre, które bywa trudno tam zaciągnąć. Zwłaszcza problemy długotrwale, zwłaszcza problemy z trudnymi bliźnimi.

A jak to wyglądało na początku? Ot tak: abba Anub miał sześciu młodszych braci, i wszyscy razem mieszkali w Sketis; wśród nich był Pojmen, nauczyciel pustyni – ale także i Pajzjos, kłótnik i awanturnik nie do zniesienia. Po jakimś czasie wszyscy oni mieli Pajzjosa tak dosyć, że postanowili uciec i zostawić go samego, bo w inny sposób pozbyć się go nie mogli. Wyszli więc nocą cichutko, ale on się obudził i dogonił ich. – Dokąd idziecie? – Chcemy osiąść gdzie indziej. – Świetnie, chodźmy! – Postali, pomedytowali, i wrócili na stare miejsce. Było dobre, a ten ich rodzinny problem i tak nie wyobrażał sobie życia bez nich. I nie ma żadnej wzmianki, żeby się zmienił; był dla nich nadal tą samą udręką, to oni się zmienili na tyle, że tę udrękę zdołali przyjąć. Taki jest los porządnych ludzi, że się na porządności nie mogą zatrzymać; Bóg w końcu poprosi ich o bohaterstwo. A to jest możliwe tylko pod warunkiem ich pozostawania pod kopułą Jego obecności, razem z każdym szczegółem takiego chodzącego problemu.

Można się oczywiście pocieszać przykładami, jak choćby epizodem z życia Matki Mortęskiej, której sam Chrystus przypomniał, że sam stworzył, kocha i powołał tę czarną owcę jej domu, z którą było tyle kłopotów. I ostatecznie Jadwiga Piotrowska uspokoiła się. Ale tutaj u nas dni biegną, przedłużają się w lata, a takiego szczęśliwego zakończenia jakoś nie widać. Nie ma wśród ludzkich narzędzi klucza, który otwierałby każde serce, metody do zastosowania w każdym przypadku, takiego duchowego wytrycha; nawet nasza miłość nim nie jest, będąc tylko naszą miłością. Może zresztą poskutkuje kiedyś wreszcie, ale kiedy? Zmęczenie dobija. Po paru takich spotkaniach dziennie nie można już nawet spać. Panie, gdyby nie Twoja milcząca obecność, rzuciłabym to wszystko, mam już dość. Rozumiesz, DOŚĆ.

Gdyby nie ta kopuła Twojej milczącej obecności nade mną, zatonęłabym w szklance herbaty: w tych kolejnych kłujących drobiazgach, tu złośliwość, tam nieopanowanie, tu trzeba godzić, tam upominać. A Ty milczysz. Wiesz najlepiej – i sama muszę to przyznać – że powiedziałeś już dość, żebym wiedziała, że te drobiazgi dzieją się w Twojej obecności i za Twoim przyzwoleniem. Więc pokazuję Ci je i pokazuję Ci także swoją bezradność. Nie mam jeszcze klucza, który by te konkretne drzwi pootwierał.

W historii próbowano bardzo różnie. Matka Mortęska zdołała dokochać niedokochaną – psycholog nam mówił, że jeśli niedokochana jest po trzydziestce, nie dokocha jej już nikt i szkoda próbować; może panna Piotrowska miała mniej lat niż trzydzieści. Św. Mechtylda żaliła się samemu Chrystusowi, że z tą nieznośną Gertrudą (świętą) wytrzymać się nie da, ale wyszła z tej modlitwy przekonana, że Chrystus posyła ją do Gertrudy z komplementem. A pewien franciszkanin opowiadał nam, że w XVI wieku w ich prowincji włoskiej tylu już mieli awanturników, że wsadzili ich do jednego klasztoru, a tego najgorszego zrobili gwardianem. Na pierwszej kapitule domowej gwardian wyciągnął pistolet i powiada: „Od dzisiaj tu jest klasztor wzorowy, bo inaczej…” I był, nie wiadomo tylko, czy to fakt historyczny, czy anegdota. Jeśli fakt, to ci awanturnicy musieli wszyscy być grzeszni, ale normalni; i świadomi, że grzeszą. Jeszcze o wiele trudniej jest z tymi, co mają świadomość tak zamąconą, że widzą w sobie tylko rację; może wtedy wina jest mniejsza, ale szkodliwość w zgromadzeniu dłuższa i większa.

No więc próbowano rozmaicie, czasem ze skutkiem, czasem bez. Przepraszam Cię, Panie: powinnam była powiedzieć, że czasem z widzialnym dla ludzi skutkiem, a czasem bez. Skąd mogę wiedzieć, czy jakaś niewyobrażalna gloria, skrucha, dziękczynienie – nie wyzwala się w takim człowieku w ostatniej chwili, kiedy już nie ma z nim kontaktu? Kiedy wspólnota oddycha ze szczerą ulgą, że to koniec udręki, ale poprzednio robiła, co mogła, żeby mimo wszystko nieść brzemię tego utrapienia – jeden drugiego brzemiona noście – ? Komu wiele darowano, bardziej miłuje: może Ty, patrząc spoza czasu na tę osobę, widzisz ten ogrom miłości, który w niej ma wybuchnąć, a którego my, żyjąc w czasie, jeszcze nie widzimy? Może wszelkie zło na świecie znosisz i dopuszczasz dlatego właśnie, że po przebaczeniu stanie się wulkanem miłości?

Proszę, potraktuj tak i moje winy…

Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wiekuCzarna owcaOślica BalaamaJednego potrzeba, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka. Nie tak dawno wydaliśmy publikację Sześć prawd wiary oraz ich skutki.

Przeczytaj:

Źródło: ps-po.pl, 16 lipca 2018

Autor: mj

Tagi: W stronę wybuchu wulkanu